„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Peregrynacje po upadłych imperiach

Restauracja w miasteczku Sirmione

Wróciłem.

Na początku mieliśmy tylko cel podróży. Wiedzieliśmy, że jedziemy do najdziwniejszego, najpiękniejszego i najoryginalniejszego miasta świata. Do Wenecji.

Żadnego planu na potem nie było. Mieliśmy zdecydować w drodze. W dawnej stolicy upadłego imperium Republiki Weneckiej mieliśmy pobyć dwa, może trzy dni. Więcej nie trzeba. Szczególnie jeśli było się już w tym mieście wcześniej. Potem mieliśmy sobie pojechać, gdzie nas GPS poniesie.

I poniósł.

Wystarczył samochód, trochę rzeczy, namiot, materac dmuchany i kilka niewielkich kartoników z napisem „visa”, „mastercard”, „maestro”. Tyle wystarczy aż nadto.

Potrzeba jeszcze trochę chęci, żeby ruszyć d**ę z domu. Trochę chęci, żeby udać się w nieznane, na niepewne. W takiej podróży nie wiadomo, gdzie się będzie spać tej nocy i gdzie pojedzie się po śniadaniu. Nic nie jest przygotowane, zaplanowane i zarezerwowane.

Po prostu się jedzie.

Jedzie się przez upadłe imperia, które kiedyś rządziły całym znanym światem. Były wielkie, niezwyciężone i bogate.

Najpierw zatem tysiącletnia, najstarsza w dziejach republika – Wenecja.

Potem jeszcze starsze, większe, potężniejsze i bogatsze cesarstwo – Rzym.

Choć tak naprawdę wcale nie chodziło o imperia, historię, zabytki i muzea. Nie chodziło o tę całą przewodnikową nudę, którą tak pasjonują się turyści z całego świata. Chodziło o to, żeby się przejechać, zjeść coś dobrego, napić się kawy, spróbować miejscowego wina, popatrzyć na ludzi, połazić, posiedzieć, pogapić się.

I to się udało.

Zawsze lepiej jest zobaczyć coś na własne oczy i nie polegać na relacjach innych. Dlatego właśnie lubię się gapić na różne rzeczy.

No to po kolei:

Chioggia

Stareńkie miasteczko w lagunie weneckiej, które jest wygodną bazą wypadową do zwiedzania Wenecji. Zbudowana jest na podobnej zasadzie – kanały, port, grobla usypana dużo później, łącząca Chioggię ze stałym lądem. I stateczek, który codziennie o godzinie dziewiątej wypływa do Wenecji i wraca wieczorem. Sporo tu włoskich letników wypoczywających nad Adriatykiem. Głównie dziadkowie z wnukami. Miło tu, sennie, wczasowo i włosko.

Zjadłem tu fenomenalną zupę rybną, w której było wszystko, co żyje w lagunie weneckiej. I ryb było w tej zupie najmniej.

Wenecja

Swego czasu Wenecja miała najlepsze położenie geopolityczne, jakie sobie można było wymarzyć. Wybudowana na wodzie, w obszernej, płytkiej lagunie, od strony lądu osłonięta była nieprzebytymi bagnami. Ewentualni najeźdźcy mogli ją zdobyć tylko od strony morza. Ale na wodzie panowali Wenecjanie. Nikt nie znał laguny adriatyckiej lepiej niż oni i nikt nie potrafił lepiej od nich żeglować. Genialne.

Dzięki temu Republika Wenecka przetrwała prawie tysiąc lat. Dopiero Bonapartemu udało się ją zdobyć.

Oprócz położenia, swą potęgę Wenecja zawdzięczała trzem innym rzeczom – specyficznej demokracji, handlowi z kim się dało i wielokulturowości.

Wenecja - widok z mostu Rialto

Dzisiaj Wenecja jest wielkim, gwarnym labiryntem uliczek, kanałów i mostów. I jest piękna. To zdecydowanie najpiękniejsze miasto na świecie. Chociaż z prawdziwego, żywego miasta zostało tu niewiele. To skansen, zabytek, muzeum tkwiące w słonej lagunie i przyjmujące dziennie tysiące turystów z całego świata.

Wenecja jest kolosalnym pomnikiem przemijania. Kiedyś byli najsilniejsi, najbogatsi i najmądrzejsi.

Teraz są skansenem. Dali się wyprzedzić czasowi. Ich dawne atuty przestały się liczyć. Zostali im tylko turyści.

Murano

To wysepka obok Wenecji. Kiedy okazało się, że nikt na świecie nie potrafi robić lepszego szkła niż Wenecjanie, zaczęto tu na szkle robić duże pieniądze. Warsztaty szklarskie mnożyły się jak grzyby po deszczu. I zaczęły zagrażać miastu. Bo do wyrobu szkła potrzebny jest ogień.

Z obawy przed pożarem przesiedlono całe rzemiosło szklarskie na Murano. I dalej robiono wielkie pieniądze.

Murano - widok z mostku nad jednym z kanałów

Dziś Murano jest urokliwą, kameralną i cichą małą Wenecją. Nie ma tu tłumu turystów. Jest leniwie, spokojnie i małomiasteczkowo. I wciąż jest tu pełno szkła. Na każdym kroku można je kupić i bywa rzeczywiście spektakularne.

Padwa

Byliśmy tu krótko, bo nie ma tu po co być dłużej. Krótki spacerek, kawka, znowu spacerek i wyjazd.

Duży, stary ośrodek akademicki. Już na pierwszy rzut oka widać to po graffiti na murach. Młodzi komuniści, faszyści i anarchiści namiętnie bazgrzą na średniowiecznych ścianach swoje polityczne obsesje. Uniwersytety wszędzie pełne są niestabilnej ideowo młodzieży.

Ale kawa i lody jak zwykle pyszne.

Werona

To piękne miasto.

Kiedyś je ominąłem, bo kojarzyło mi się wyłącznie z dramatem Szekspira i nieszczęsnym balkonem Julii, pod którym Romeo kwilił ze wzbierającego uczucia do swojej małoletniej wybranki.

To był błąd.

Rzekomy balkon Julii (nie ma pewności, że to właściwy balkon) to tylko jedno wypełnione turystami podwórko. A cała stara Werona to wyjątkowo urokliwe miasto. Warto tu zajrzeć, tym bardziej, że w okolicy robią pyszne, lekkie wino valpolicella. A to już jest argument, z którym dyskutować się nie da.

Werona - centrum starego miasta

Sirmione

W to miejsce na urlop dwa tysiące lat temu przyjeżdżali rzymscy cesarze. Postanowiłem i ja tam pojechać.

To wąski, długi cypel, głęboko wchodzący w wielkie, podalpejskie jezioro Garda.

Krótko mówiąc, nad głową masz włoskie słońce, dookoła masz słodką, czystą wodę, we włosach masz chłodzący, górski wiaterek, a na horyzoncie Alpy. Nie dziwię się cesarzom, którzy wybudowali tu spory pałac. Tym bardziej, że tu też jest valpolicella.

Teraz po pałacu cesarzy zostały imponujące ruiny, a przez miasteczko Sirmione przewalają się tłumy turystów.

Ruiny pałacu cesarskiego w Sirmione i widok na jezioro Garda

Samo miasteczko wygląda jak scenografia filmowa wybudowana gdzieś w wytwórni Warnera lub Foxa do dużego, kostiumowego filmu o rycerzach. Bardzo tu fotogenicznie. Gdzie byś nie skierował obiektyw aparatu, zawsze wyjdzie urocza focia.

Trafiłem tu na genialną jagnięcinę i ogromną różnorodność bardzo dobrych lodów.

Rapallo – Portofino

A potem pojechaliśmy na włoską riwierę. Naszym celem było Portofino. Już dawno obiecałem żonie, że zabiorę ją na kawę do Portofino – jednego z najpiękniejszych, włoskich, małych miasteczek nadmorskich.

Niestety szybko objawiła nam się stara prawda, o której wcześniej nie mieliśmy pojęcia: riwierę należy zwiedzać po sezonie. W pełni wakacji są tu tłumy.

Przejechaliśmy tempem patrolowym przez stylowy, stary, włoski kurort Rapallo i zatrzymała nas policja. Przemiła funkcjonariuszka poinformowała nas, że w Portofino „parking full” i kazała zawrócić.

To jak dotąd pierwsza moja próba dotarcia do magicznego Portofino. Nieudana. Ale jeszcze kiedyś spróbuję.

Monaco – Monte Carlo

Monaco to dziwne miejsce. Od razu, już szukając parkingu, dotarło do mnie, że mi się tu nie spodoba. I miałem rację – bardzo mi się tu nie spodobało.

Maleńkie księstewko to po prostu zatoka w Morzu Śródziemnym. Na zboczach pełno willi, pałacyków i starych apartamentowców, przy ulicach pełno drogich sklepów, a w środku tej wiochy znajduje się skwerek.

Przy skwerku stoi niewielki pałacyk – kasyno Monte Carlo. Wokół skwerku parkują Rolls Rolce, Bentleye, Ferrari, Maserati, Mercedesy, Porsche i Lamborghini. Same najdroższe i najbardziej wypasione modele. A gawiedź robi sobie przy tych (czyichś) furkach focie. W długim korku pod skwerkiem stoją podobne bryki i czekają na swoją możliwość zrobienia rundki po tej żenującej lansiarence.

Kasyno Monte Carlo i furki przy skwerku

Na każdej wystawie sklepowej wisi ślubny portret łysiejącego księciunia ze swą wniebowziętą wybranką – sklepikarze i reszta obywateli Monaco są bardzo wdzięczni swojemu władcy, że nie muszą tu płacić podatków.

Patrzyłem na tę eksplozję próżności, pychy, lansu i głupoty i myślałem o całych wsiach, folwarkach i dobrach, które przegrywali tu w karty i w ruletę polskie szlachciury.

W takich momentach rozumiem Włodzimierza Ilicza Lenina, rozumiem Che Guevarę, rozumiem desperatów z lewackiego Baader-Meinhof. Rozumiem, choć nie pochwalam tego, co zrobili.

Antibes

Na początku francuskiego Lazurowego Wybrzeża, w pięknym kurorcie Antibes znowu dopadła nas stara prawda, którą już odkryliśmy na włoskiej riwierze – nie zwiedza się Lazurowego Wybrzeża w sezonie.

Jest za ciasno. Jest za dużo ludzi.

Zabytkowymi uliczkami tego pięknego miasta momentami trudno się było przecisnąć. A o znalezieniu noclegu w ogóle nie było mowy.

Cannes

Nad Cannes unosi się zapach lansu. Nie jest to wprawdzie taka wiocha jak Monaco, ale wyczuwa się tu wyraźnie woń kasy i przemożną chęć chwalenia się nią.

To stary, duży, dość ładny kurort nad Morzem Śródziemnym i na pewno warto po tym miejscu pospacerować. Po sezonie. Nie ma jednak powodu, żeby zatrzymywać się tu na dłużej. Chyba że dla lansu.

Plaża w Cannes

Pałac festiwalowy to betonowe brzydactwo wybudowane wprost na nabrzeżu. Przypomina trochę Teatr Muzyczny w Gdyni, gdzie odbywa się nasz festiwal filmowy. Ten w Cannes wydaje się ciut większy.

I tyle.

Pooglądaliśmy jachty w zatoce, zrobiliśmy kilka fotek, wypiliśmy kawę i nie było powodu, żeby tu dłużej zostawać. Tym bardziej, że czekała nas Prowansja. A tam spodziewałem się dużo poważniejszych atrakcji.

Les Baux de Provence

I nie pomyliłem się.

Zaraz po zjechaniu z autostrady uderzyła mnie w nos woń, którą lubię najbardziej – zapach dostatniej wsi. Ten szczególny aromat składa się ze świeżego powietrza, zapachu zwierząt hodowlanych, intensywnej woni zboża, jarzyn i owoców.

Ten zapach nieodmiennie zwiastuje to co najważniejsze – dobre jedzenie i picie.

Prowansja to okolica wiejska. Od tysięcy lat produkuje się tu żywność. Ci ludzie znają się na jedzeniu i traktują tę sprawę bardzo poważnie. I mają tu wszystko. WSZYSTKO!

Mają świetne krowy, świnie, kozy, owce i drób. Mają sery, oliwę, wino i zboża. Mają doskonałe owoce i warzywa. Mają miody, zioła, przyprawy i zapachy. To kuchnia bogata, dostatnia i z tradycjami. Ta kuchnia wyrosła z bogatej wsi i w tym sensie przypomina mi moją ukochaną kuchnię polską. Choć z powodów klimatycznych smaki są tu zupełnie inne.

Samo miasteczko Les Baux de Provence to niezwykle urokliwa, wykuta w jasnej skale, średniowieczna warownia na sporym wzgórzu. Okolica jest górska, więc pełno tu specyficznych górskich turystów, rowerzystów i spacerowiczów. Ale tłoku nie ma.

Les Baux de Provence - miasteczko i warownia na wzniesieniu

Prowansja to rękodzieło, lawenda, mydła, zapachy, wino, oliwa i jedzenie. Ludzie są mili, uśmiechnięci, życzliwi, czyści i sensowni. Hoteliki są urokliwe, często położone zupełnie na uboczu, na przykład w gajach oliwnych.

Dla mnie raj.

Zacząłem od wołowiny i ten test pokazał niezawodnie, że znają się tu na krowach. Drugi dzień upłynął pod znakiem wieprzowiny. I znowu dali radę. A na wieprzowych smakach znam się naprawdę dobrze, bo to moje ukochane zwierzątko spożywcze.

Po gwarnych, nadmorskich kurortach riwiery, Prowansja była kapitalną odmianą.

Saint Remy de Provence

Pobliskie, prowansalskie miasteczko. Podejrzewam, że w całej Prowansji są setki takich miasteczek. Nieduże, stare, senne i urokliwe.

Francuzi niespecjalnie garną się do pracy, więc trzeba uważać z porami jedzenia. Mniej więcej od dwunastej do późnego popołudnia zamykają sklepy, a w restauracjach podają tylko napoje. Kucharze mają sjestę. Trzeba, podobnie jak we Włoszech, przestawić się na jedzenie wtedy, kiedy jedzą miejscowi. Nietrudno to zauważyć, po tłoku w restauracjach.

Dobrze jest zamawiać tzw. „danie dnia”. Zawsze jest to coś dobrego i tańszego niż dania zamawiane z karty.

Kawę mają świetną. Wina mają pyszne. Nie jest tanio, ale jedzenie jest zazwyczaj warte swojej ceny.

Arles

Jedno z ukochanych miast Van Gogha i licznych impresjonistów francuskich. Prastara, rzymska osada z imponującym starożytnym amfiteatrem, na którym do dzisiaj odbywają się walki byków. Zresztą na każdym kroku widać, że na punkcie byków mają fioła.

Stara, rzymska rozrywka polegająca na publicznym zabijaniu dużych zwierząt w amfiteatrach jest tu wciąż żywa. Ale nie skorzystałem. To nie na moje nerwy. Wolę jeść ich wspaniałą wołowinę, niż patrzeć jak zamęczają biedne zwierzę dla rozrywki.

Arles - amfiteatr z czasów rzymskich

Miasto piękne. Nie dziwię się, że malarzom się tu podobało.

Avignon

Trafiliśmy do Awinionu akurat w czasie gdy odbywał się tu wielki, znany na całym świecie festiwal teatralny. Było więc tłoczno i większość tego tłoku to zakręceni teatromani, hipsterzy i freaki wszelkiej maści. Było więc kolorowo i zabawnie z antropologicznego punktu widzenia.

Awinion to miasto sztuki. Widać to na każdym kroku. Za imponującymi murami obronnymi rozciąga się wielkie, urokliwe stare miasto. W centrum tej starzyzny wznosi się gotycki pałac papieży, którzy rezydowali tu przez jakiś czas, kiedy polityka wygnała ich z Rzymu.

Francuzi chwalą się, że pałac w Awinionie jest największą na świecie budowlą gotycką. Nie do końca w to wierzę. Zamek w Malborku wydaje mi się większy, ale nie zamierzam się o to jakoś szczególnie kłócić.

Pałac papieży w Awinionie

Ponure, kamienne zamczysko robi wrażenie. I ładnie wychodzi na fociach (choć nie zawsze mieści się w kadrze).

Pięć tysięcy kilometrów

Tyle zrobiliśmy.

Dobrze się jeździ po europejskich autostradach, choć w wakacje bywa tłoczno.

Dopiero jadąc przez Czechy poczuliśmy tę dziwną, postkomunistyczną agresję innych kierowców na drodze. W Polsce to uczucie jeszcze się nasiliło. I poczułem, że to nie europejskich autostrad mi w moim kraju brakuje najbardziej. Brakuje mi zwykłej, ludzkiej uprzejmości na drodze. To cała tajemnica podróżowania samochodem.

Zakończenie

Wiem, długi wpis. Ale po miesiącu milczenia dobrze jest sobie trochę popisać.

Na francuską prowincję jeszcze na pewno wrócę. I wcale niekoniecznie do Prowansji (chociaż tam na pewno też). To wielki, różnorodny kraj, w którym duże miasta są dość niespecjalne, ale te mniejsze i całkiem małe są śliczne.

Poza tym to jeszcze nieodkryta przeze mnie tradycja kulinarna. A to argument, z którym nie sposób dyskutować.

Dlatego będę Francję, tę wielką, piękną prowincję upadłego imperium rzymskiego, jeszcze długo odkrywał.

Na razie to był tylko rekonesans.

(Wszystkie zamieszczone tutaj fotki cykałem komórką.)


9 Komentarzy on “Peregrynacje po upadłych imperiach”

  1. Bartosz Chmiel pisze:

    Wspomniana dziwna demokracja w Wenecji to przede wszystkim wybory doży: najpierw losowano 30 członków rady, spośród których losowano 9 osób, które wybierały 40 osób (wymagana akceptacja 7 z 9), z których losowano 12, które wybierały 25 (wymagana akceptacja 9 z 12), z których losowano 9, którzy wybierali 45 osób (wymagana akceptacja 7 z 9), z których losowano 11 osób, które wybierały 42 (wymagana akceptacja 9 z 11), które wreszcie wybierały DOŻĘ (wymagana akceptacja 25 z 42 osób). Jak coś pomyliłem to przepraszam, ale weź tu się nie pomyl.
    Dla dociekliwych analiza: http://www.hpl.hp.com/techreports/2007/HPL-2007-28R1.pdf
    To tak na wypadek gdyby przy wyborach ktoś zamierzał narzekać na metodę d’Hondta czy Sainte-Lague.

  2. Charlotte pisze:

    Witam. Świetny wpis :) dowiedziałam się wielu przydatnych rzeczy. Widzę, że pan preferuje nie zaplanowane do końca wakacje, po prostu woli się ponieść :)
    Wiem, że pan dopiero co przyjechał z wakacji, ale mam pytania ;) czy właśnie takie szalone przygody, wyprawy w nieznane inspirują pana w pańskiej pracy? Jeśli jest się początkującym scenarzystą/scenarzystką i ma się już pomysł na scenariusz to lepiej siedzieć w domu i kombinować nad nim czy ruszyć gdzieś, zwiedzać, obserwować i wyciągać z tego jakieś wnioski, które mogą się przydać? Niestety nie każdy ma okazję by „szaleć”. Chociaż bym chciała to nie mogę – za młoda, za biedna..
    Pozdrawiam serdecznie :) i gratuluję udanych wakacji!

    • Michał Filipski pisze:

      Myślę podobnie jak Charlotte. Fajny wpis, od którego bije spontaniczność. To jest to.
      Również miałbym pytanie do Ciebie Piotrze. Czy mógłbyś wyjaśnić co powinien zawierać tzw. pitching ?

  3. monika pisze:

    No proszę! A ja przez ten cały cas mokłam pod namiotem na Mazurach z zalaną kuchenką gazową? Też zaczynam rozumieć lewaków…

  4. Amelka pisze:

    Fajny wpis. Są zapachy, smaki, kolory ….
    A na fotach tłum umiarkowany i tylko w miejscach oczywistych ; )
    Nie wiem, chyba nie było nic o lawendzie, ale ja czytając o Prowansji czułam jej zapach ;)))

  5. Madzia pisze:

    Świetny wpis Piotrku, przypomniałeś mi uroki pięknej Wenecji, i zarazem ogarnęła mnie nutka melancholii……i strachu, czy te przepiękne miasto nie zostanie kiedys wchłonięte przez wodę..((

  6. Aurora pisze:

    Piękne zdjęcia, raczej predysponują do tego, by kolejny Pana scenariusz byl romansem, którego akcja dzieje się właśnie w Wenecji ;-)

    • Ania vel akacja pisze:

      Romans…no dobrze, ale suto okraszony sensacją, z dużą porcją zwrotnych akcji, no i …pokaźną sumką w tle ;)

  7. Ania vel akacja pisze:

    Ech Wenecja …a nie spotkał pan przypadkiem w tych ciasnych uliczkach Małgorzaty Szydłowskiej…?
    Właśnie skończyłam czytać pańską powieść” Nie szukaj mnie”. Niesamowita książka, trzymająca przez cały czas w napięciu. Kiedy już na ostatnich kartkach nieco się rozluźniłam, bo plan głównej bohaterki i Igora był dopięty na ostatni guzik i nic nie mogło go popsuć, nagle Gośka „występuje” w dwóch osobach…I nagle zwrot akcji, i znowu przyśpieszony oddech,i znowu kompletny brak pomysłu co będzie dalej…
    Niesamowita przygoda. Jutro z samego rana biegnę jak gazela do biblioteki po kolejny tytuł…
    Dziękuję za te kilka dni wspaniałej przygody przy pańskiej książce!


Twój komentarz nie ukaże się od razu, moderacja chwilę trwa :)