„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Zabli Mnie we Wtorek — fragment powieści

Okładka wydania drugiego

(oto pierwsze cztery rozdziały mojej powieści „Zabili Mnie we Wtorek” — życzę przyjemnej lektury)

ZWŁOKI

Jest zimno. Powiększone, wilgotne źrenice patrzą pionowo do góry. W mrok. Mokra mżawka. Oddycha spokojnie i głęboko. Odzywają się głosy ludzi. W życiu nie przyszło mu do głowy, że zabiją go właśnie we wtorek. Najparszywszy dzień tygodnia. Jest szewski poniedziałek, jest lany poniedziałek, jest środa popielcowa, jest wielki czwartek, jest piątek przedweekendowej radości i korków na drodze, wreszcie sobota, potem leniwa niedziela — każdy dzień tygodnia ma coś co go wyróżnia, coś specjalnego, coś fajnego. Wtorek nie ma nic. Jest nudny, nijaki i beznadziejny. Dlaczego wtorek!?

Czuje coś mokrego pod kurtką, coś ciepłego po nim spływa. W piersi czuje lekkie drżenie, coś jak niewielka trema, jak drobne przejęcie, które już dawno nauczył się opanowywać. Jednak drżenie nie mija. Kątem oka widzi jak ludzie na parkingu powoli wychylają się zza samochodów. Patrzą na niego przerażeni. Patrzą na siebie zaciekawieni, dumni, że w ich nieciekawym życiu zdarzyło się w końcu coś tak mrożącego krew w żyłach, coś o czym kiedyś opowiedzą wnukom, a te z kolei swoim wnukom i pójdzie w świat legenda zwielokrotniona ludzką skłonnością do kolorowania i przesady, pójdzie legenda jak to zabili go we wtorek na parkingu hipermarketu na warszawskim Ursynowie.

Mimo tego wszystkiego co wydarzyło się przed kilkudziesięcioma sekundami jego myśli są jasne, precyzyjne i konkretne. W kieszeni kurtki ma komórkę, na karcie sim nie ma żadnego zapamiętanego telefonu, a więc to nie problem, w schowku w leksusie jest jeszcze jedna komórka. Też czysta. Robi mu się zimno. Dociera do niego, że powoli wokół niego, wokół otwartego na oścież samochodu, wokół plamy krwi rosnącej pod nim na mokrym asfalcie, wokół tego wszystkiego rośnie wianuszek ludzi. Patrzą na to wszystko dokładnie tak jak się patrzy na film. Patrzą na zupełnie nierzeczywistą sytuację, patrzą na coś co zobaczyli po raz pierwszy i pewnie po raz ostatni w swoim zwykłym, nudnym, banalnym życiu.

Myśli o portfelu. Jest tam trochę kasy, ale przecież to nie grzech mieć kasę. Nagle przypomina sobie o puzderku. To jest problem. To jest duży problem. Za chwilę zjedzie się tu policja z całego miasta a on w złoconym, płaskim puzderku ma co najmniej pięć gramów pierwszorzędnej kokainy. Tak, to jest problem.

Tymczasem parking żyje własnym życiem. Przyjeżdżają nowi ludzie spragnieni tanich zakupów w hipermarkecie. Patrzą na zbiegowisko wokół srebrnego leksusa. Może to promocja, myślą, może nowy model samochodu, może jakaś loteria, a może po prostu stłuczka. Co ciekawsi podchodzą, zaglądają, pytają innych. Co to, film kręcą? Dopiero po chwili chaotycznych, śpiesznych opowieści zaczynają rozumieć, że facet leżący przy samochodzie właśnie został postrzelony.

— Przepraszam, przepraszam, jestem lekarzem. — Jakiś facet przeciska się przez gapiów. Jest młody, zdenerwowany, skołowany. Widać, że nie za bardzo wie, co ma robić. Na twarzy zarysował mu się nierównomierny wilgotny rumieniec. Ale ponieważ jest lekarzem to brnie w tę bezsensowną sytuację bez wyjścia, tym bardziej, że rozdygotana młoda kobieta obok to pewnie jego żona. Lekarz podchodzi do leżącego. Lekko trzęsą mu się ręce, może z zimna. Niewielka kropelka błyska mu spod nosa. Stara się przykryć leżącego kocem.

— Proszę się nie ruszać, karetka już jest w drodze. Może pan mówić? — Nagle lekarz czuje jak pod kocem ranny mężczyzna łapie go za rękę. Chwyt jest pewny i mocny. Dłoń rannego jest twarda i chłodna.

— Chcesz mi pomóc? — Ranny patrzy Lekarzowi prosto w oczy. Nie jest łatwo wytrzymać to spojrzenie. Nagle lekarz czuje, że mężczyzna wciska mu coś niewielkiego i metalowego do ręki pod kocem. — Wyrzuć to gdzieś. Nie powinni tego przy mnie znaleźć.

Młody lekarz jest wyraźnie zdenerwowany.

— Ale ja nie mogę… — Za późno. Ma to coś już w ręce. Ręka już nie jest pod kocem. Teraz to już jego problem. Chwila paniki. Mechaniczny szybki ruch — do kieszeni. Rozbiegany wzrok wystraszonego maminsynka — czy ktoś to widział? Czy ktoś powie jadącej już policji, że ranny mu coś podał!? Boże co teraz będzie!? Co jest w tym niewielkim pudełeczku, które parzy go w kieszeni. Nagłe spojrzenie na żonę — ona widziała. W każdym razie wyraźnie widzi, że zobaczyła jego krótką, szybko zamaskowaną panikę.

Lekarz prostuje się. Rozgląda się niepewnie wokoło. Otwarty samochód, leżący facet, spora dziura od kuli w okolicy serca, krew. Z oddali dobiega odgłos syreny. Już jadą. Jeszcze jedno spojrzenie na rannego — widać, że to bogaty facet. Jest młody, najwyżej trzydzieści pięć lat. Ubrany drogo, modnie, sam zegarek wart jest pewnie tyle co używany seat lekarza. Czy to gangster?! Przebiega lekarzowi przez myśl.

— Gdzie jest Cycek?

— Słucham? — Lekarz nie dosłyszał chrapliwego pytania rannego. — Widzisz gdzieś Cycka? Byłem z nim. Też dostał? — Lekarz rozgląda się. Nie widzi Cycka. Nie wie nawet o kogo chodzi. Słychać jak karetka reanimacyjna już skręca w stronę hipermarketu. Jest już całkiem blisko.

— Nie ma tu innego rannego proszę pana, proszę się nie ruszać i nic nie mówić karetka już jest blisko. — Patrzą sobie w oczy, z rannym jest coraz gorzej, z trudnością oddycha, jest blady, co chwilę wstrząsają nim krótkie dreszcze. Widać, że chce coś powiedzieć. Lekarz nachyla się and nim. Słyszy słaby, chrapliwy szept.

— Nie mów nikomu…

Po czym ranny traci przytomność.

CYCEK

Zaczyna brakować tchu. Czuje jak krew pulsująca mu w czole coraz mocniej napiera na oczy. Cały się trzęsie. Prawie frunie przez kręte osiedlowe ścieżynki ursynowa, byle dalej, byle uciec, byle go nie złapali. W życiu tak nie uciekał, w życiu nie biegł tak szybko. W końcu jednak obszerne płuca przestają dostarczać tkance mięśniowej wystarczającą ilość tlenu. Cycek musi się zatrzymać, musi znaleźć odpowiednie miejsce na króciutki odpoczynek.

Jest! Ten śmietnik będzie dobry. Szybki skręt. Skok przez krzaki i już jest w środku. Ciemno.

— O kurwa… o kurwa… — Cycek oddycha głęboko. Każdy oddech to kolejne „o kurwa”. Powoli bledną mu kolorowe plamy przed oczyma. Zaczyna wracać do rzeczywistości. Nagle ochrypły bas:

— Co jest!? Co jest!? Wypierdalaj stąd, młody! Już!

Teraz włącza się w Cycku precyzyjnie wytrenowany ciąg odruchów warunkowych. Obrót, lokalizacja zagrożenia, ocena sytuacji, w tym samym czasie wydobycie broni, przygotowanie jej do użycia, unieruchomienie napastnika, przyłożenie mu przeładowanego pistoletu do głowy. Trwa to ułamek sekundy. Na szczęście Cycek nie wykonuje ostatniego elementu tej tysiące razy powtarzanej sekwencji. Nie pociąga za spust. Bezdomny śmieciarz leży nieruchomo przywalony kolanem Cycka. Nie spodziewał się, takiej odpowiedzi. Wpatruje się czujnym okiem w matową stal Cyckowego Hecler und Koch’a P30.

— Nie, panie… nie. — Cycek zaczyna rozumieć kogo ma pod lufą. Błąd! Błąd! Błąd! Po jakiego chuja wyjmował broń!? Szybko kalkuluje — zabić, czy pozwolić odejść. Jest prawie pewne, że dziad zaraz poleci do psów i za marną paczkę fajek z filtrem sprzeda Cycka. Jak go skasuje to zyska najwyżej te parę minut na złapanie oddechu. Nie, kasować się nie opłaca. Wstaje i pewnym chwytem podnosi śmierdzącego dziada na równe nogi.

— Idziesz stąd i nikomu ani słowa, jasne!?

— Jasne. — Widać, że rozumie. Minę ma taką jakby zobaczył przewodniczącego sądu ostatecznego.

— Idziesz stąd!

Dziad wychodzi ze śmietnika. Dopiero teraz Cycek uświadamia sobie jak facet śmierdział. Dobra, teraz ma parę minut na podjęcie decyzji jak dalej żyć. Bo to że jego dotychczasowe, dobre życie się skończyło nie ma wątpliwości. Co ich, kurwa, podkusiło żeby jechać do tego hipermarketu! Spokojnie, spokojnie…

Musieli za nimi jechać. Śledzili leksusa na pewno od samego centrum. Jak to się stało, że Cycek tego nie zauważył? Jest tylko jedno wytłumaczenie — to nie był byle cyngiel. To był ktoś.

Wskazuje na to również to co się stało potem. Przecież facet mógł zabić ich obu, dlaczego strzelał tylko do Bankiera? Dlaczego strzelał z tak dużej odległości? Dlaczego oddał tylko dwa szybko następujące po sobie strzały? Dlaczego nie używał tłumika? Dlaczego skurwiel był tak pewny swego? Niestety wszystkie te pytania upewniają Cycka w przekonaniu, że jest bardzo niedobrze. Niestety wszystkie prawdopodobne odpowiedzi na te pytania prowadzą do jednego strasznego wniosku. To nie był byle cyngiel. To nie był byle łoś po amfie, którego ktoś wynajął, żeby przewietrzył trochę miasto.

Cycek widział takich kozaków, niewielu, ale widział ich w wojsku. Strzelał do Bankiera bo tylko na niego miał zlecenie, strzelał z dużej odległości, bo wiedział, że strzela dużo, dużo lepiej od Cycka, nawet gdyby Cyckowi udało się sięgnąć po pistolet to z tej odległości miałby kłopoty ze skuteczną obroną. Facet oddał dwa strzały jeden po drugim bo strzelał w serce, wiedział, że jest świetnym strzelcem, że trafi i że ofiara nie dostanie żadnej szansy na przeżycie. Nie używał tłumika, bo zależało mu na sile ognia a nie na dyskrecji. Nie bał się, bo robił to już wiele razy i dawno już pozbył się tremy.

Płuca i serce Cycka powoli się uspokajają. Zaczyna oddychać miarowo, zaczyna wracać do sił, niestety minimalne drżenie gdzieś płytko pod skórą nie mija. W miarę jak dokonuje wstępnej i pośpiesznej analizy sytuacji to dziwne drżenie nawet się nasila.

Bez wątpienia Bankier nie przeżył. Bez wątpienia ludzie z parkingu już zeznają policji, że zastrzelony wychodził z hipermarketu w towarzystwie wysokiego, przystojnego, krótko przystrzyżonego młodzieńca. Bez wątpienia policja bardzo chce Cycka dostać. Niestety nie jest wykluczone, że napastnik też chciałby Cycka spotkać.

Do następnej stacji metra nie jest już daleko. Tam jest szansa wmieszania się w tłum. Syreny radiowozów nie milkną. Trzeba iść. Póki trwa zamieszanie. Trzeba iść.

Cycek wychodzi ze śmietnika. Chłodno. Mżawka wciąż nie daje za wygraną. Szybkim ale spokojnym krokiem Cycek rusza chodnikiem. Skręt. Tu jest dużo jaśniej. Jest więcej latarni. Na szczęście Cyckowa bluza ma kaptur. Mija pierwszych przechodniów. Już widać Komisji Edukacji Narodowej. Pełno samochodów. Ludzie wracają z pracy.

Przeciągły gwizd policyjnych syren nasila się. Przez sznur wolno jadących samochodów przebija się cywilny opel vectra z doczepionym niebieskim kogutem na dachu. Cycek nie patrzy na niego zbyt długo. Widzi już wejście do metra. Jeszcze tylko kupi w kiosku bilet, kupi też jakąś gazetę komputerową, wsiądzie do wagonu i będzie udawał że czyta. Będzie udawał, że interesują go najnowsze karty graficzne, twarde dyski i sieci bezprzewodowe. Tak na prawdę będzie myślał tylko o jednym, tylko dwa słowa będzie miał w głowie. Dwa słowa zakończone nieprzewidywalnym i denerwującym znakiem zapytania: „Co dalej?”.

PREZES

Prezes Motyka ma pięćdziesiąt pięć lat, wystający brzuszek, którego nie lubi i bardzo klarowne podejście do seksu. Dziewczyna musi być młoda, zdrowa i umyta. Nie musi być ładna, zgrabna czy inteligentna. Powinna mieć między szesnaście a osiemnaście lat, nie konieczne jest udawanie, staranie się, czy bycie aktywną.

Dwa razy w tygodniu we wtorki i piątki, wieczorem, kiedy już biuro pustoszało asystent prezesa przywoził dziewczynę do gabinetu i zamykał drzwi na piętnaście minut. Prezes Motyka robił swoje, dziewczyna dostawała przyzwoitą zapłatę, potem krótki szum wody w umywalce i można było wracać do pracy. Ten mechanizm zawsze działał prawidłowo, bo w firmach prezesa Motyki wszystko zawsze działało prawidłowo. Tym razem jednak miało stać się inaczej.

Dziewczyna była tu już kilkakrotnie, prezes Motyka przypomina ją sobie. Mężczyzna jest bez spodni, białą jedwabną koszulę ma rozpiętą. Dziewczyna jest naga, wypina się do prezesa na brzegu skórzanej kanapy. Prezes na stojąco, rytmicznie i bez pośpiechu robi swoje. Dziewczyna od czasu do czasu pojękuje cicho. Prezes stara się odprężyć. Rytmiczne, niezbyt silne pchnięcia zawsze wprawiały go w refleksyjny nastrój. Zastanawia się co kupi żonie na urodziny. W przyszłym tygodniu Ania kończy pięćdziesiąt dwa lata. Myślał o samochodzie, ten nowy fikuśny mercedes bardzo jej się podoba. Nie jest jednak pewien, czy to dobry pomysł. Może lepiej coś z biżuterii…

Motyka spogląda na zegarek. Nie będzie dzisiaj zostawał do późna. Jutro ma spotkanie z radą nadzorczą, potem lunch z Bireckim, potem jeszcze kilka spotkań, dzisiaj odpocznie, może nawet zatrzyma tą małą na jeszcze jeden numerek.

Prezes Motyka czuje już gdzieś z oddali zbliżającą się ejakulację. Nie zaburza to jednak spokojnego rytmu jego ruchów. Dziewczyna wydaje się niewzruszona. Myśli na pewno o tym jakie ładne spodnie sobie kupi, tym bardziej, że zarobionych pieniędzy starczy nie tylko na spodnie. Nagle pukanie do drzwi. Motyka przestaje. Nie może uwierzyć własnym uszom. Nigdy nic podobnego się nie wydarzyło.

— O co chodzi!?

— Bardzo ważna sprawa panie prezesie. Przyszedł pan Birecki.

To stłumiony grubymi drzwiami głos asystenta prezesa Motyki. Rzeczywiście musiało się stać coś ważnego. Z Bireckim było umówiony na jutro. Nigdy nie spotykali się bez uprzedniego umówienia.

— Niech poczeka na mnie w konferencyjnym, zaraz tam przyjdę.

Motyka, patrząc na wypiętą dziewczynę w dole, chwilę się waha — dokończyć, czy dać sobie spokój? To może być rzeczywiście coś ważnego. Wychodzi z dziewczyny, idzie do łazienki, szum wody w umywalce, wraca już zapinając spodnie. Dziewczyna ubiera się, nie jest specjalnie ładna.

— Tamten pan ci zapłaci. — Motyka wychodzi z gabinetu. O tej porze w biurach firmy nie ma już nikogo. Motyka bez słowa mija asystenta i wchodzi do konferencyjnego.

Pokój jest duży, na środku stoi wielki drewniany stół otoczony miękkimi krzesłami. Birecki stoi oparty rękoma o krzesło. Już w pierwszej chwili Motyka widzi, że rzeczywiście coś się stało.

— Słucham pana, panie Birecki. — Birecki patrzy chwilę niepewnie. Podchodzi do Motyki blisko, tak blisko, że prezes Motyka odruchowo robi krok w tył. Krótkie spojrzenie oko w oko. Motyka rozumie, że Birecki chce mówić na ucho. Zbliżają się. Prezes Motyka czuje się dziwnie, rzadko jest tak blisko z drugim mężczyzną, jego szyję przebiega lekki dreszcz. Czuje zarost tamtego na swoim uchu, czuje zwietrzałą po całym dniu wodę toaletową, czuje jego ciepły oddech i ledwo wyczuwalny zapach potu.

— Zabili Bankiera. — Szept Bireckiego jest bardzo cichy i drżący. Prezes Motyka natychmiast czuje krótką falę mrozu we wszystkich zakończeniach nerwowych. Prawy kącik ust zaczyna lekko drgać.

— Coś więcej?

— Dwadzieścia minut temu na parkingu przed leclerkiem na ursynowie.

— Był bez ochrony?

— Był z ochroną. Ochroniarz zniknął. Nic więcej nie wiem. Ale dowiem się. Na razie jest zamieszanie, blokada dróg, wzmocnienie patroli, takie tam…

— Dziękuję panu. Proszę już iść.

Birecki bez słowa wychodzi z pokoju konferencyjnego. Prezes Motyka siada na jednym z krzeseł. Siedzi nieruchomo a szybkie ruchy gałek ocznych wskazują, że jego mózg dokonuje kompleksowej oceny położenia, w jakim nagle i nieoczekiwanie znalazł się jeden z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi w kraju.

ZABÓJCA

Kryty prowadzi spokojnie i zgodnie z przepisami. Powoli pali papierosa, co pewien czas uważnie spogląda we wsteczne lusterko. Już niedaleko. Zawsze w stresie smakuje mu tytoń. Na co dzień właściwie nie pali, nawet nie nosi ze sobą papierosów. Jak wie, że szykuje się lekki stresik zawsze najpierw kupuje paczkę czerwonych marlboro. Teraz pali już trzeciego i smakuje mu. Kiedyś palił dużo częściej, ale to było na wojnie, stres był permanentny, zawsze coś mogło się stać, zawsze zagrażali snajperzy, w każdej chwili mogły się odezwać moździerze, albo jakiś zabłąkany amerykański samolot. Te bohaterskie wspomnienia za każdym razem go trochę rozczulają, szczególnie Bałkany. Może to z powodu kobiet. Wprawdzie zawsze było ich pod dostatkiem i w Afryce Zachodniej, i w Sudanie, nawet na Kaukazie, choć tam było ich najmniej. Zawsze jednak podobały mu się rosłe, jasne Chorwatki, z którymi mógł robić co tylko chciał. Dawne czasy.

Znowu korek. Mimo, że Kryty ma dopiero czterdziestkę, pamięta te czasy kiedy ulice Warszawy były puste i tylko od czasu do czasu przejeżdżał nimi jakiś samotny samochód. Szczególnie o tej porze.

Zastanawia się przez chwilę kim mógł być chłopak, którego przed chwilą zastrzelił. Wyglądał bardzo niegroźnie. Bogaty, trzydziestoparoletni, kurewsko z siebie zadowolony biznesmenek w butach wartych kilkanaście średnich krajowych.

Dlaczego wymuskany bidulek musiał umrzeć, dlaczego zapłacono za niego tyle kasy i wynajęto kogoś takiego jak Kryty? Przecież mógł to zrobić byle dres z bazarową pukawką za jedną dziesiątą tej ceny. Tym bardziej, że ochroniarz pięknisia na parkingu nawet nie sięgnął po broń. Dlaczego Kryty? A właściwie dlaczego nie. Krytego nic nie dziwi. W jego zwartym umyśle nie ma miejsca na zdziwienie.

Dojeżdża do stacji metra Wilanowska. Zatrzymuje się gdzieś z boku. Ciekawe ile zajmie policji znalezienie tego samochodu. Kryty ostatni raz taksuje spojrzeniem wnętrze kradzionego peugeota 406 i wysiada. Na zewnątrz zdejmuje skórzane rękawiczki i szybkim ruchem wrzuca je pod auto. Po chwili jest już na schodach do metra. Kasuje kupiony wcześniej bilet i wchodzi na peron. Jest parę osób. Kryty jak zwykle nie wyróżnia się. Ma to wrodzone.

Za chwilę podjedzie metro, Kryty wsiądzie do pierwszego wagonu i pojedzie aż do stacji Ratusz. Tam ma drugi samochód i prostą drogę do wisłostrady a potem dalej na północ.

Ciekawe co by się stało, gdyby Kryty wiedział, że w ostatnim wagonie siedzi lekko trzęsący się rosły chłopak w kapturze przeglądający nerwowo miesięcznik komputerowy. Ciekawe jakby to było, gdyby przyszło im jechać jednym wagonem. Ciekawe kto kogo pierwszy by zauważył, kto kogo pierwszy by rozpoznał. Bo przecież się widzieli, widzieli się całkiem dobrze i Cycek nigdy nie zapomni tej twarzy. Kryty zresztą też. Cały czas czuje gdzieś głęboko świdrujący go wyrzut sumienia: Dlaczego nie skasował ochroniarza? Dlaczego pozwolił mu uciec? Dziwne. I choć w umyśle Krytego nie ma miejsca na zdziwienie to jest miejsce na świdrowanie. I to świdrowanie wyraźnie mu się nasila.


6 Komentarzy on “Zabli Mnie we Wtorek — fragment powieści”

  1. [rK] pisze:

    Raczej nie powinien rzucac rekawiczek pod auto. Bezpieczniej byloby odejsc troche i pozbyc sie ich w odleglejszym koszu na smieci.

    Zapoznam sie z caloscia.

  2. Cynthia pisze:

    Takie książki lubię. Nie czytam z braku czasu, ale po egzaminach przyda mi się ta książka. :)

  3. Inga pisze:

    Dawno nie czytałam takiej prozy… Właściwie ja tego nie przeczytałam a pochłonęłam jednym, spragnionym czegoś tak genialnego tchem. Najpierw historia Gośki, potem mroczna strona Polski widziana oczyma Maćka Szumana – obie uderzyły mnie realizmem, inteligentnymi dialogami, świetne naprawdę…
    Jestem pod wrażeniem i będę z niecierpliwością czekać na więcej!

  4. Czytelnik pisze:

    Powiem tak.
    Po pierwszych zdaniach można się domyślić, że jest Pan scenarzystą. Krótkie, treściwe zdania opisujące to co się dzieje.
    Zdania nie są barwne, a… proste.
    Takie jakby „wstał, umył się i zjadł śniadanie”.
    To jest chyba dla mnie jakby minusem, bo zdecydowanie wolę barwniejsze książki. Niezbyt zachęciło mnie to, ale nie jestem fanem kryminałów i tym podobnych, a raczej fantastyki (Tolkien, Canavan) i problematyki (Wojciech Wanat).
    A co do Pańskich filmów… Obejrzałam tylko „Nie kłam kochanie” i praktycznie wszystkie odcinki „Kryminalnych” (jeden z najlepszych polskich seriali jak dla mnie!).
    Generalnie jestem zwolennikiem starszych produkcji bo mam wrażenie, że często reżyserzy robią z widza idiotę.
    Taka moja opinia.
    Pozdrawiam.
    P.S. Piszę właśnie scenariusz filmowy na konkurs i Pański blog (Scenopisarstwo) bardzo mi się przydało. Dziękuję!

  5. fen pisze:

    tak jak juz wspominales, tylko takie ksiazki, czyta sie super jednym tchem i nie w sposob oderwac oczu od fabuly.

  6. czytacz pisze:

    Bez zbednych ozdobnikow. Prosty, jasny, czytelny jezyk. Oby wiecej takiej literatury na polkach.


Twój komentarz nie ukaże się od razu, moderacja chwilę trwa :)

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s