„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

„Zjawa” (The Revenant) — kino totalne na szeroko

Najwłaściwszym sposobem oglądania filmów jest pójście do kina. Wtedy widzimy i słyszymy najwięcej. W kinie film smakuje najpełniej i odbiór jest optymalny. Niestety przy obecnej ilości interesujących filmów do zobaczenia takie podejście jest BARDZO trudne. Nie da się życia spędzić w kinie, więc niestety trzeba wybierać.

Na swój własny użytek wprowadziłem więc następującą strategię: są filmy, które MUSZĘ zobaczyć w kinie, są filmy które mogę zobaczyć na moim domowym ekranie i są filmy, których nie muszę oglądać wcale.

Do kina chodzę więc na wybrane komedie (bo zbiorowe oglądanie komedii jest DUŻO bardziej satysfakcjonujące, niż samotne, bez żywo i głośno reagującej widowni). W kinie oglądam również wybrane filmy o dużym stopniu widowiskowości, filmy epickie, szerokie, których walory plastyczne mają mnie zadziwić, wtłoczyć w fotel i pozbawić tchu.

„Zjawa” to film, który KONIECZNIE trzeba zobaczyć w kinie. I w najmniejszym stopniu nie jest to komedia.

„Zjawa” to film bardzo oryginalny, bardzo specyficznie i niezwykle filmowany, jest to też film, od którego nie da się oderwać wzroku przez prawie dwie i pół godziny.

Jest to niezwykle rzadka we współczesnym kinie opowieść filmowa, w której dla określonej treści fabularnej została niezwykle kompetentnie znaleziona i wymyślona specyficzna, unikalna, filmowa forma opowieści. I wszystko pasuje idealnie.

Opowiadane to jest bardzo szerokimi obiektywami, długimi ujęciami i bardzo sugestywną pracą samej kamery, która uczestniczy, wije się między bohaterami dramatu, towarzyszy im bardzo blisko, nie gubiąc jednocześnie niczego z dzikiego, oszałamiającego pejzażu, który ich otacza.

Robi to niebywałe wrażenie. Tym bardziej, że twórcy zrezygnowali całkowicie ze sztucznego światła na planie. Wszystko nakręcone jest w świetle zastanym i ta surowość doskonale dopełnia grozę tego, co dzieje się na ekranie.

A dzieje się sporo. To jeden z lepszych dramatów filmowych, które widziałem w ostatnich latach. To kino totalne, kino atakujące obrazem, akcją i twarzami aktorów. Literatury i dialogu jest tu mało i nie są to elementy najważniejsze.

Jeśli nie spadnie na ten film deszcz Oscarów, to tym gorzej dla Oscarów. Mistrzostwo świata należy się tu na pewno reżyserowi, operatorowi, dźwiękowi, efektom i oczywiście Leo DiCaprio.

Chociaż Tom Hardy w roli łobuza był równie dobry i mojego prywatnego Oscara za tę rolę ma na pewno.

Tak wybitne filmy jak „Zjawa” zdarzają się raz na kilka lat. Dlatego nie radzę się długo zastanawiać. Trzeba ten film zobaczyć w KINIE, na możliwie jak największym ekranie. To lektura obowiązkowa.


„Uległość” Michel’a Houellebecq’a — czyli prorocza komedia ponuraka

(W tekście możliwe są daleko idące spoilery, więc czytasz Czytelniku na własną odpowiedzialność :)

Z tym pisarzem zawsze miałem problem. Pisarstwo Michel’a Houellebecq’a nieodmiennie i za każdym razem wprawiało mnie w depresyjne smuteczki.

Czytało mi się jego powieści świetnie, przewracalność stron zazwyczaj była całkiem wysoka; ciekawość, co będzie dalej również. Facet jest błyskotliwy i dobrze opowiada, jego przemyślenia są interesujące i całkiem miło przebywa się w obecności jego oryginalnej osobowości. Zawsze jednak po skończeniu jego kolejnej książki ogarniał mnie refleksyjny pesymizm, pojawiała się jakaś znienacka nadchodząca depresyjka, troska o upadający świat i wspaniałą cywilizację Zachodu, która nieubłaganie chyli się ku końcowi.

Dlatego dozowałem sobie Houellebecq’a ostrożnie. Tłumaczyłem, że francuscy intelektualiści już tak mają, zazwyczaj są pesymistami i lubią dołować, we Francji od wieków taka postawa należała do dobrego tonu wśród tak zwanych „poważnych” pisarzy. Moda na elitarny smutek to jedno, a moje osobiste samopoczucie to co innego. Dlaczego mam się zbyt często smucić za własne pieniądze?

Długo zatem wahałem się, czy czytać „Uległość”. Szczególnie po zamachach w Paryżu i po tym jak skrajnie prawicowy Front Narodowy zwyciężył w pierwszej turze wyborów lokalnych we Francji. Mówiło się, że Houellebecq wszystko to w pewien sposób przewidział w swojej najnowszej książce, mówiło się, że musiał zniknąć, że jest zagrożony i francuskie władze przydzieliły mu ochronę. Wszystko wskazywało na to, że „Uległość” będzie jeszcze bardziej pesymistyczna, jeszcze ciekawsza i niestety mocno depresyjna.

Okazało się jednak, że Michel Houellebecq tym razem napisał KOMEDIĘ. Oczywiście można się jak najbardziej ze mną spierać w tej subiektywnej ocenie, ale tak właśnie myślę, po przeczytaniu z przyjemnością „Uległości”. I jest to bardzo pyszna oraz przewrotna komedia, muszę przyznać.

Opowiada o wojnie między indywidualizmem a kolektywizmem, która rozgrywa się we Francji za kilkanaście lat. Jesteśmy w niedalekiej przyszłości, odbywają się wybory, które wygrywa „umiarkowanie” islamska partia wyznaniowa. I zaczyna się ogólnokrajowa jazda bez trzymanki.

Głównym bohaterem, jak to u Houellebecq’a, jest człowiek bardzo samotny, mężczyzna w sile wieku, wykładowca literatury, ateista, umiarkowany nihilista, zdeklarowany hedonista zajmujący się głównie romansowaniem ze studentkami, piciem różnorakich trunków i obserwowaniem, jak współczesna, zachodnia, indywidualistyczna, ponowoczesna cywilizacja ulega powolnemu rozkładowi.

Zachodzi jednak zmiana („dobra zmiana” :). Do władzy we Francji dochodzi Bractwo Muzułmańskie i zaczyna się kolektywistyczna rewolucja. Znowu zaczynają liczyć się grupy, a nie jednostka i jej wolności. Od teraz najważniejsza jest rodzina (muzułmańska), wspólnota (muzułmańska), społeczność (muzułmańska) i naród (muzułmański). Jest tylko jedno „ale” — trzeba przejść na Islam. Trzeba zadeklarować ULEGŁOŚĆ islamskiemu Bogu.

Dla mężczyzny takiego jak bohater Houellebecq’a decydującym argumentem okazuje się możliwość posiadania kilku żon, które wszystkie bez wyjątku muszą być ULEGŁE mężowi. To przekonuje zdeklarowanego ateistę, nihilistę, hedonistę i sybarytę do nowego, kolektywistycznego ładu.

Przyznacie, że pyszny pomysł na komedię. Jeśli ktoś tego we Francji szybko i kompetentnie nie sfilmuje, to będzie wielka strata dla kinematografii tego kraju. Tym bardziej, że ostatnia (i jedyna) komedia filmowa z udziałem pisarza („Porwanie Michel’a Houellebecq’a”) okazała się zaskakująco urocza i zabawna (polecam Wam ten film).

Niesamowite jest, że Houellebecq w pewien sposób wywieszczył przyszłość. Wywieszczył kolektywistyczną rewolucję nadchodzącą nie tylko w swoim kraju, ale przeczuł ogólny trend i wyniuchał wiatr nadchodzących zmian w całym prawie zachodnim świecie (i nie tylko).

Otóż, zwróćcie uwagę, że kolektywistyczne, wrogie indywidualizmowi rewolucje nadchodzą prawie wszędzie w Europie i okolicy. Na Węgrzech (Orban), w Turcji (Erdogan) i w Rosji (Putin) trwa to już od kilku lat, w Polsce (Kaczyński) właśnie się zaczęło, we Francji (Le Pen) lada chwila się zacznie, w USA prawicowi kolektywiści (Donald Trump) zdobywają kolejne serca i głosy w prawyborach.

I nie ma specjalnego znaczenia, czy jest to kolektywizm islamski, katolicki, protestancki, czy prawosławny. Ważne, że każdy z nich wyżej stawia „Dobro Narodu®” od dobra jednostki. Dla każdego z tych ruchów politycznych grupa i jej prawa jest DUŻO WAŻNIEJSZA od jednostki i jej osobistych wolności.

Co kolektywiści dają jednostce w zamian za uległość?

Ewidentnie muszą dawać coś fajnego, wartościowego i kręcącego, skoro tak bardzo rośnie w świecie moda na tę formę organizacji społecznej. Może właśnie Michel Houellebecq ma rację, że ULEGŁA ŻONA to pokusa, której żaden facet nie może się oprzeć.

Tym bardziej, że bohaterowi „Uległości” przysługiwały aż trzy takie uległe żony. Na tyle było go stać z uniwersyteckiej pensyjki.

Teraz Houellebecq powinien napisać drugą część „Uległości”, w której główną bohaterką byłaby współczesna, wyzwolona, zachodnia kobieta zmuszana przez kolektywistów do uległości.

To dopiero jest materiał na pyszną komedię.


Klawiatura mechaniczna – rozkosz z każdej naduszonej literki

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) - moje nowe narzędzie pracy.

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) – moje nowe narzędzie pracy.

(Otóż, będzie to wpis dla ludzi piszących. Niepiszący nie znajdą tu niczego ciekawego.)

Zastanawialiście się kiedyś, ile razy uderzyliście palcem w klawisz komputerowej klawiatury? Ile literek w życiu wklepaliście w komputer? Ile dupo-godzin przesiedzieliście przed monitorem oraz klawiaturą właśnie? Czy klepanie literek na klawiaturze było miłe? Czy spotkanie waszego wszystko-jedno-którego paluszka z klawiszem dało wam jakąś, minimalną chociaż, zmysłową satysfakcję?

Dziwne pytania. Ale istotne dla piszących nałogowo.

Bardzo szacunkowo, lekką ręką i bardzo na oko oceniam, że mogłem do tej pory wklepać pomiędzy 3 a 4 miliony literek. Tyle mniej więcej razy każdy z moich paluszków spotkał się z klawiszem jednej z licznych klawiatur, które dotykałem na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.

Tylko niektóre z tych klawiatur sprawiały mi frajdę przy dotykaniu. Jeśli siedzicie właśnie przy komputerze z „japkiem” w logo albo przy laptopie typu ThinkPad, to wiecie, o co chodzi. Wiecie, co to jest NIEZŁA klawiatura.

A czy wiecie, co to jest ŚWIETNA klawiatura? Jak dotyka się GENIALNEJ klawiatury? Jak odpowiada na muśnięcia palców naprawdę ZAJEBISTA, mechaniczna klawiatura komputerowa za co najmniej 300 złotych?

Właśnie na takiej klawiaturze teraz do Was piszę.

W wieku 46 lat postanowiłem sobie zrobić prezent i kupiłem pierwsze w życiu porządne narzędzie pracy pisarskiej. Oczywiście wcześniej zdarzało mi się pisać na klawiaturach ThinkPad’owych i kiedy przesiadałem się na jakieś tanie, membranowe badziewia, zaraz zaczynałem tęsknić. Choć nie do końca zdawałem sobie sprawę, za czym. Nie oszukujmy się, odkąd w naszej wersji kapitalizmu TANIOŚĆ zatriumfowała nad JAKOŚCIĄ, klawiatury komputerowe przestały dostarczać piszącym dotykowych rozkoszy. Ludzie w ogóle przestali zwracać uwagę na klawiaturę – wystarczyła jakakolwiek. Całe pokolenia wyrosły, nie zdając sobie sprawy, czym jest prawdziwa komputerowa KLAWIATURA MECHANICZNA.

No właśnie, czym jest?

Otóż to klawiatura, w której pod każdym klawiszem jest oddzielny, wysokiej klasy miniaturowy przełączniczek. Takie klawiatury robiono w latach 70. i 80. dwudziestego wieku do ówczesnych elektrycznych maszyn do pisania. Taką klawiaturę dołączyła firma IBM do swojego legendarnego już pierwszego komputera PC.

Potem nadeszła TANIOŚĆ i wymyślono klawiaturę membranową. Wszyscy natychmiast w orgii taniości zapomnieli o klawiaturach mechanicznych.

Czym się różni membranowa od mechanicznej?

Nie będę się tu wdawał w dywagacje techniczne, bo każdy już dzisiaj umie używać wujka gugla i niech sobie szuka sam. W skrócie powiem, że w klawiaturach membranowych trzeba nacisnąć klawisz „do dna”, żeby pojawiła się literka. I koniec. Trzeba po prostu walić w klawisze.

W klawiaturach mechanicznych wyposażonych w przełączniki „Cherry MX Blue” operacja stawiania literki jest dużo bardziej wyrafinowana – lekkie naciśnięcie klawisza powoduje dźwiękowy „klik”, połączony z odpowiedzią czuciową klawisza na palec i jednoczesnym postawieniem literki. Można sobie potem dalej wciskać lawisz do końca, ale po co? Z czasem palce przyzwyczajają się do „kliku” informującego je o postawieniu literki i pisanie staje się dużo szybsze, łatwiejsze, przyjemniejsze, bardziej precyzyjne, intuicyjne i wypasione.

Zaczynałem pisać moje scenariusze i treatmenty na staromodnej maszynie mechanicznej. Potem kupiłem sobie elektryczną maszynę do pisania. Potem przyszła era komputerów i wszechobecnej TANIOŚCI. Teraz kupiłem klawiaturę mechaniczną i wspomnienia wróciły. Wrócił tamten dotyk, tamten dźwięk, tamta sprężystość pod palcami. Pisanie nie jest tylko czynnością intelektualną. Pisanie to doświadczenie zmysłowe, dotykowe, to fizyczny kontakt z urządzeniem piszącym. Dla kogoś, kto pisze dużo, często i intensywnie, to musi mieć znaczenie.

A jak to się stało, że drogie, mechaniczne klawiatury rodem z szalonych lat osiemdziesiątych XX wieku wróciły teraz i znowu można je kupić w komputerowych sklepach pełnych taniochy?

Wcale nie z powodu pisarzy, dramaturgów, scenarzystów, dziennikarzy, redaktorów i tłumaczy. Te grupy zawodowe nie mają takiej mocy sprawczej. Mają ją gracze komputerowi. To bardzo ciekawa grupa ludzi, którzy przywiązują absurdalnie wielką wagę do używanego sprzętu. A klawiatura dla nałogowego gracza w komputerowe gry jest szczególnie ważna.

Mechaniczne klawiatury wymyślone kiedyś dla ludzi piszących zawodowo, teraz zabijają smoki, walczą z uzbrojonymi oddziałami terrorystów i sterują czołgami, śmigłowcami oraz artylerią walczącą zawsze po właściwej stronie. Z mechanicznej klawiatury lepiej się strzela niż z membranowej i to jest najlepszy dowód na wyższość JAKOŚCI nad TANIOŚCIĄ ;-)

No więc, z tego miejsca, chciałbym bardzo serdecznie podziękować graczom komputerowym za spowodowanie powrotu z zaświatów wysokiej jakości klawiatur mechanicznych. Genialnie mi się pisało ten wpisik dzięki Wam.

(Ten wpis nie jest przez nikogo sponsorowany. Nie prowadzę takiej działalności. Zawsze sam płacę za rzeczy, których używam. Jeśli coś tutaj chwalę, to tylko za darmo, bezinteresownie, z przekonania i z czystego serca.)


Znacie jakiś lepszy plener filmowy od Polski?

Hobbit

Czytam, że w Chorwacji powstają specjalne trasy wycieczkowe śladami lokacji kręconej tam niedawno „Gry o Tron”. Turyści i fani z całego świata dowiedzieli się właśnie ze swoich telewizorów, że istnieje taki mały kraik na Bałkanach jak Chorwacja, że ich ukochany serial właśnie tam był kręcony i że na pewno warto tam pojechać, żeby zobaczyć zachwycający Dubrownik, historyczny Split, dzikie wyspy na Adriatyku, wspaniałe góry, potoki i urwiska.

Nie muszę chyba wyjaśniać, jak dochodową gałęzią gospodarki może być turystyka, jeśli tylko dany kraj potrafi się tym fachowo zająć. Chorwacja ewidentnie potrafi. Fani „Gry o Tron” walą tam drzwiami i oknami i oglądają na żywo to, co wcześniej zobaczyli w serialu. Kasa na pewno się zgadza.

W innym miejscu ziemskiego globu, na kompletnym, siwym zadupiu, gdzie nawet samolotem leci się tygodniami, jacyś mądrzy ludzie u władzy wpadli na pomysł, żeby sprowadzić filmowców. I tak na Nową Zelandię przyjechali ludzie z Hollywood. Popatrzyli, pozwiedzali, zrobili sporo fotek i stwierdzili, że szkoda takich krajobrazów wyłącznie dla baranów, które się tam pasą. Dogadali się z sensownym miejscowym rządem i zaczęli kręcić. Powstał „Hobbit” i „Avatar”.

A ponieważ się udało, to James Cameron znowu poleciał do Nowej Zelandii i znowu spotkał się z tamtejszym rządem. Pogadali, ponegocjowali i uzgodnili, że kolejne trzy odcinki przebojowej serii filmowej „Avatar” powstaną właśnie w lokacjach nowozelandzkich.

Oczywiście produkcja dostała spore ulgi inwestycyjne, ale rząd już wiedział, że to złoty interes, bo po serii Petera Jacksona turystyka w kraju EKSPLODOWAŁA. Z pomocą kolejnych „Avatarów” mogło być tylko lepiej. A ulgi dla filmowców okazały się najlepszą i najtańszą INWESTYCJĄ państwa w turystykę, jaką sobie można wyobrazić.

A jak jest u nas w Polsce?

Jest pięknie!

Polska to LOKACYJNY RAJ dla każdego filmowca. Mamy właściwie każdy rodzaj pleneru z wyjątkiem tropikalnego. Wszystkie swoje filmy (z małymi wyjątkami) nakręciłem w Polsce, zjeździłem mój kraj wzdłuż i wszerz i widziałem WSZYSTKO. Nowa Zelandia i Chorwacja się chowają!

Mamy każdy rodzaj lokacji dzikiej, krajobrazowej. Mamy wspaniałe, dziewicze góry w każdym rozmiarze, kolorze i charakterze. Mamy każdy rodzaj lasu i malowniczej puszczy. Ostatnie fragmenty prastarej puszczy europejskiej zachowały się właśnie u nas. Mamy zapierające dech w piersiach pojezierza, unikalne ekosystemy rzeczne i bagienne. Mamy zupełnie niezwykłe lokacje morskie. Nasze plaże należą do najbardziej malowniczych i fotogenicznych na świecie. Zespół wydm w okolicach Łeby może spokojnie grać w filmie piaszczystą pustynię arabską.

Dysponujemy właściwie każdym rodzajem pleneru miejskiego. Do wyboru do koloru – mamy lokacje średniowieczne, renesansowe, mamy urokliwe małe miasteczka w dowolnym charakterze, mamy też już spory wybór ultranowoczesnej architektury wielkomiejskiej, w której można by udawać Nowy Jork, Tokio czy inne dowolne miasto na świecie. Mamy hanzeatycki Gdańsk, średniowieczny Toruń i zupełnie zaczarowany Kraków. Mamy zamki, dwory, fortyfikacje, mosty, latarnie morskie, górskie szczyty, urwiska, drogi nad przepaścią i całą masę innych smakowitych obiektów, które tak lubią filmowcy.

Mamy też od całkiem niedawna coś zupełnie unikalnego. Mamy INFRASTRUKTURĘ, która spina całą tę mnogość obiektów w jeden wielki plener filmowy. Cała Polska to wspaniały, różnorodny i kompletny plan filmowy. Wszędzie już są drogi, lotniska i porządne hotele.

Dlaczego zatem James Cameron musi się tłuc w niewygodnym samolocie do jakiejś odległej Nowej Zelandii, skoro tutaj, w środku Europy ma plener dużo ładniejszy, bardziej różnorodny, wygodniejszy i prawie jeszcze nieobfotografowany?

Dlaczego!? Pytam się: dlaczego nie u nas?

Otóż dlatego, że nasza władza ma w dupie taki interes.

Jakiś czas temu jednym pociągnięciem legislacyjnego pióra zniesiono możliwość ulg dla zagranicznych superprodukcji, owatowano film i koniec. Spokój. Można iść na wino do najdroższej warszawskiej knajpy za pieniądze zdumionych podatników.

Z drugiej strony udziela się sporych ulg inwestycyjnych dla przemysłu i handlu, tworzy się specjalne strefy ekonomiczne dla obcego kapitału, daje się ulgi podatkowe wszystkim, tylko nie zagranicznym superprodukcjom filmowym.

Dlaczego?

Nie mam zielonego pojęcia.

Superprodukcje kręcone w Nowej Zelandii stworzyły w kilka lat nową, bardzo dochodową gałąź gospodarki, której wcześniej tam nie było. Wcześniej turyści z całego świata tam nie przyjeżdżali, bo nie wiedzieli po co. Dzięki Peterowi Jacksonowi i Jamesowi Cameronowi już wiedzą.

Czy ten argument nie przemawia do naszych rządzących? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby „Gra o Tron”, „Hobbit” czy „Avatar” były kręcone w Polsce? Wyobrażacie, co by się potem stało z naszą turystyką? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby świat się w końcu naocznie przekonał, jaki mamy piękny kraj?

Ale kogo to obchodzi?

Kogoś jednak chyba powinno.


„American Sniper”

American Sniper

Ten film to nie fikcja. Ta opowieść nie została wymyślona. Nie wykoncypował jej natchniony Twórca, siedząc w ciepełku, pochylony w skupieniu nad swoim MacBookiem.

„American Sniper” to historia życia Chrisa Kyle’a, snajpera amerykańskich sił specjalnych, którą on sam skrzętnie opisał w swojej książce. Clint Eastwood i Bradley Cooper sfilmowali tę książkę tak, by być jak najbliżej prawdy i autentyczności przedstawianych wydarzeń.

I wyszło im arcydzieło.

Na pierwszy rzut niewprawnego oka nic jednak na arcydzieło tutaj nie wygląda. Postaci i sytuacje nie są zbyt zniuansowane, tempo opowieści nie powala, sytuacje dramaturgiczne nie są doprowadzone do ostateczności tak, jak zostaliśmy jako widzowie, przyzwyczajeni w innych fabularnych dramatach wojennych.

Poza tym postawa głównego bohatera jest jakby mocno staroświecka. I to może bardzo irytować współczesnych, płynno-nowoczesnych, pacyfistycznych inteligentów.

Otóż legendarny snajper Chris Kyle, grany świetnie przez Bradleya Coopera, nie ma najmniejszych wątpliwości, gdzie jest Dobro, a gdzie Zło. Nie waha się ani przez sekundę opowiedzieć po stronie Dobra. Nie ma tu miejsca na dyskusje, na wątpliwości i niuanse tak modne w dzisiejszym zdezorientowanym i rozgadanym świecie zachodnim.

Chris Kyle jest jak archetypiczny kowboj-rewolwerowiec z klasycznych westernów z lat pięćdziesiątych – twardo, brutalnie i konsekwentnie przeciwstawia się Złu. Zabija złych ludzi dziesiątkami, chroni swoich przeciwko „dzikim”, walczy w dobrej sprawie i nigdy, przenigdy nie ogarniają go wątpliwości, czy aby na pewno postępuje słusznie.

Taka postawa w dzisiejszych czasach to dla wielu coś NIEWYOBRAŻALNEGO. Szczególnie, że Chris Kyle ma 160 udokumentowanych, śmiertelnych trafień.

Gdyby to była opowieść FIKCYJNA, wyglądałaby na prymitywną prowojenną propagandę i agitkę amerykańskiej konserwatywnej prawicy.

Sęk w tym, że ten film to nie fikcja. Ta opowieść nie została wymyślona. Nie wykoncypował jej natchniony Twórca, siedząc w ciepełku, pochylony w skupieniu nad swoim MacBookiem.

Sęk w tym, że swoją postawą na polu walki snajper Chris Kyle uratował od śmierci setki amerykańskich żołnierzy. To bardzo konkretne fakty i bardzo ciężko je zagadać i pogmatwać.

Sęk w tym, że fikcyjna postać archetypicznego kowboja-rewolwerowca z klasycznych westernów podoba się większości widzom tylko wtedy, gdy jest idealnie FIKCYJNA. Gdy staje się PRAWDĄ i jako amerykański snajper Chris Kyle mierzy do uzbrojonych kobiet i dzieci w Iraku, w widzach rodzą się wątpliwości.

Czy słuszne? Na pewno niewygodne.

Niełatwo się ten film ogląda, ale dla mnie jest to jeden z najbardziej niezwykłych filmów o wojnie, jakie widziałem. I żeby w dzisiejszych czasach zrobić taki film, trzeba było odwagi i talentu Clinta Eastwooda. Na szczęście Clint jest na posterunku i wciąż pokazuje, jak się robi prawdziwe, ważne kino.

(Oczywiście film Oscara nie dostał. I zupełnie mnie to jakoś nie dziwi ;)


„Lewiatan”

Lewiatan

Pewien mechanik samochodowy mieszka z żoną i synem w obszernym, starym domu malowniczo położonym nad brzegiem morza. A ponieważ działka jest naprawdę atrakcyjna, to miejscowa władza postanawia mu ten dom odebrać.

Tak z grubsza wygląda akcja tego filmu. Ale wcale nie o akcję tutaj chodzi. Chodzi o największy kraj na świecie i o władzę, która ten kraj Rosjanom zabrała.

Dawno już nie widziałem tak dobrego dramatu. Dawno nie widziałem kina tak pełnego, tak domyślanego, tak ważnego, przejmującego i tak filmowo szlachetnego.

Lewiatan to gorzka metafora współczesnej, putinowskiej, kleptokratycznej Rosji. To spokojne, chłodne i wnikliwe studium tyranii i bezprawia. To film posługujący się metaforą, aluzją i symbolem – duża rzadkość w dzisiejszych kinematografiach tzw. „wolnego świata”. U nas nie trzeba się już chować za metaforami i aluzjami. Okazuje się, że w Rosji wciąż trzeba.

W sensie technicznym i warsztatowym ten film po prostu powala. Zdjęcia, scenografia, aktorstwo i montaż sprawiają, że przez ponad dwie godziny nie da się oderwać oczu od ekranu. Co ciekawe, film jest opowiadany wolno. Reżyser daje się nam napatrzeć do woli na aktorów, na pejzaż, na sytuacje i świat. Dramat rozwija się bez pośpiechu, ale bezlitośnie i konsekwentnie.

A wszystko jest zatopione w niezwykłym, baśniowym, surowym krajobrazie rosyjskiej dalekiej północy. Film był kręcony w okolicach Murmańska i przyznam, że nie miałem bladego pojęcia o urodzie tej krainy.

Bardzo polecam ten film, bo to kino absolutnie najwyższej jakości. A jak dziś w nocy nie dostanie Oscara, to tym gorzej dla Oscarów :)


„The Interview” (Wywiad ze Słońcem Narodu) – bezlitosna siła komedii.

The Interview - plakat

Bardzo głośno zrobiło się wokół tej komedii, więc oczywiście musiałem ją zobaczyć. Sporo wcześniej czytałem o tym filmie i przyznam, że do oglądania siadałem mocno skołowany. Chodziły słuchy po sieci, że jest to nieśmieszny gniot, że jest niewarty oglądania, że to porażka, syf, kolejna głupia, nieśmieszna komedyjka itp. Czyli wszystko to, co nabzdyczeni, zakochani we własnym wysublimowaniu, wysnobowani „intelektualiści” z Bożej Łaski zwykli pisać o każdej niemal komedii.

Na szczęście znowu się pomylili. Hurra!

„The Interview” to świetny film. Jeden z ważniejszych, które zobaczyłem w ostatnich latach. Tym większe było moje zdziwienie, że poprzednia komedia tych twórców (Evan Goldberg, Seth Rogen i James Franco) zatytułowana „This Is the End” ( To już jest koniec) niespecjalnie do mnie trafiła.

Nie sposób zrozumieć całej mega-afery z atakiem hakerskim na serwery Sony Pictures bez obejrzenia „The Interview”. Nawet przez chwilę podejrzewałem, że to wszystko ściema i sprytnie wymyślona kampania marketingowa filmu. Teraz wiem, że sprawa jest poważna i zamieszanie polityczne wokół tego filmu jest jak najbardziej zasadne.

Komedia uderza mocno, celnie i bezlitośnie w reżim Kimów w Korei Północnej. Po raz kolejny ten film pokazuje, że nie ma skuteczniejszej broni na świecie niż śmiech. Nic nie jest w stanie uderzyć tak skutecznie w dyktaturę, jak komedia.

Pokazał to wcześniej Charlie Chaplin w swoim pierwszym dźwiękowym filmie „Dyktator” z 1940 roku. Jego uderzenie w Hitlera i faszyzm było tak celne, że w Niemczech pokazano go dopiero w 1998 roku, a w Hiszpanii był zakazany do 1975.

Stanisław Bareja robił u nas dokładnie to samo. Uderzał komedią w komunę i robił to tak pięknie, że w końcu komuna się rozleciała. Kto wie, jak by ten koniec komuny u nas wyglądał, gdyby Bareja jej wcześniej nie obśmiał. Na pewno byłoby gorzej.

„The Interview” to komedia krawędziowa. Chłopaki jadą ostro po bandzie i hamulców nie używają wcale. Nie każdemu się spodoba humor fekalno-genitalno-erotyczny, którego w tym filmie jest sporo.

Mnie się podoba. Bo służy ważnej sprawie. Służy do przekłucia nadętego, boskiego prawie wizerunku dyktatora w najbardziej opresyjnym reżimie we współczesnym świecie. Nic dziwnego, że reżim się wkurzył. Dawno nikt ich tak mocno nie kopnął w doopę ;-)