„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Klawiatura mechaniczna – rozkosz z każdej naduszonej literki

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) - moje nowe narzędzie pracy.

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) – moje nowe narzędzie pracy.

(Otóż, będzie to wpis dla ludzi piszących. Niepiszący nie znajdą tu niczego ciekawego.)

Zastanawialiście się kiedyś, ile razy uderzyliście palcem w klawisz komputerowej klawiatury? Ile literek w życiu wklepaliście w komputer? Ile dupo-godzin przesiedzieliście przed monitorem oraz klawiaturą właśnie? Czy klepanie literek na klawiaturze było miłe? Czy spotkanie waszego wszystko-jedno-którego paluszka z klawiszem dało wam jakąś, minimalną chociaż, zmysłową satysfakcję?

Dziwne pytania. Ale istotne dla piszących nałogowo.

Bardzo szacunkowo, lekką ręką i bardzo na oko oceniam, że mogłem do tej pory wklepać pomiędzy 3 a 4 miliony literek. Tyle mniej więcej razy każdy z moich paluszków spotkał się z klawiszem jednej z licznych klawiatur, które dotykałem na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.

Tylko niektóre z tych klawiatur sprawiały mi frajdę przy dotykaniu. Jeśli siedzicie właśnie przy komputerze z „japkiem” w logo albo przy laptopie typu ThinkPad, to wiecie, o co chodzi. Wiecie, co to jest NIEZŁA klawiatura.

A czy wiecie, co to jest ŚWIETNA klawiatura? Jak dotyka się GENIALNEJ klawiatury? Jak odpowiada na muśnięcia palców naprawdę ZAJEBISTA, mechaniczna klawiatura komputerowa za co najmniej 300 złotych?

Właśnie na takiej klawiaturze teraz do Was piszę.

W wieku 46 lat postanowiłem sobie zrobić prezent i kupiłem pierwsze w życiu porządne narzędzie pracy pisarskiej. Oczywiście wcześniej zdarzało mi się pisać na klawiaturach ThinkPad’owych i kiedy przesiadałem się na jakieś tanie, membranowe badziewia, zaraz zaczynałem tęsknić. Choć nie do końca zdawałem sobie sprawę, za czym. Nie oszukujmy się, odkąd w naszej wersji kapitalizmu TANIOŚĆ zatriumfowała nad JAKOŚCIĄ, klawiatury komputerowe przestały dostarczać piszącym dotykowych rozkoszy. Ludzie w ogóle przestali zwracać uwagę na klawiaturę – wystarczyła jakakolwiek. Całe pokolenia wyrosły, nie zdając sobie sprawy, czym jest prawdziwa komputerowa KLAWIATURA MECHANICZNA.

No właśnie, czym jest?

Otóż to klawiatura, w której pod każdym klawiszem jest oddzielny, wysokiej klasy miniaturowy przełączniczek. Takie klawiatury robiono w latach 70. i 80. dwudziestego wieku do ówczesnych elektrycznych maszyn do pisania. Taką klawiaturę dołączyła firma IBM do swojego legendarnego już pierwszego komputera PC.

Potem nadeszła TANIOŚĆ i wymyślono klawiaturę membranową. Wszyscy natychmiast w orgii taniości zapomnieli o klawiaturach mechanicznych.

Czym się różni membranowa od mechanicznej?

Nie będę się tu wdawał w dywagacje techniczne, bo każdy już dzisiaj umie używać wujka gugla i niech sobie szuka sam. W skrócie powiem, że w klawiaturach membranowych trzeba nacisnąć klawisz „do dna”, żeby pojawiła się literka. I koniec. Trzeba po prostu walić w klawisze.

W klawiaturach mechanicznych wyposażonych w przełączniki „Cherry MX Blue” operacja stawiania literki jest dużo bardziej wyrafinowana – lekkie naciśnięcie klawisza powoduje dźwiękowy „klik”, połączony z odpowiedzią czuciową klawisza na palec i jednoczesnym postawieniem literki. Można sobie potem dalej wciskać lawisz do końca, ale po co? Z czasem palce przyzwyczajają się do „kliku” informującego je o postawieniu literki i pisanie staje się dużo szybsze, łatwiejsze, przyjemniejsze, bardziej precyzyjne, intuicyjne i wypasione.

Zaczynałem pisać moje scenariusze i treatmenty na staromodnej maszynie mechanicznej. Potem kupiłem sobie elektryczną maszynę do pisania. Potem przyszła era komputerów i wszechobecnej TANIOŚCI. Teraz kupiłem klawiaturę mechaniczną i wspomnienia wróciły. Wrócił tamten dotyk, tamten dźwięk, tamta sprężystość pod palcami. Pisanie nie jest tylko czynnością intelektualną. Pisanie to doświadczenie zmysłowe, dotykowe, to fizyczny kontakt z urządzeniem piszącym. Dla kogoś, kto pisze dużo, często i intensywnie, to musi mieć znaczenie.

A jak to się stało, że drogie, mechaniczne klawiatury rodem z szalonych lat osiemdziesiątych XX wieku wróciły teraz i znowu można je kupić w komputerowych sklepach pełnych taniochy?

Wcale nie z powodu pisarzy, dramaturgów, scenarzystów, dziennikarzy, redaktorów i tłumaczy. Te grupy zawodowe nie mają takiej mocy sprawczej. Mają ją gracze komputerowi. To bardzo ciekawa grupa ludzi, którzy przywiązują absurdalnie wielką wagę do używanego sprzętu. A klawiatura dla nałogowego gracza w komputerowe gry jest szczególnie ważna.

Mechaniczne klawiatury wymyślone kiedyś dla ludzi piszących zawodowo, teraz zabijają smoki, walczą z uzbrojonymi oddziałami terrorystów i sterują czołgami, śmigłowcami oraz artylerią walczącą zawsze po właściwej stronie. Z mechanicznej klawiatury lepiej się strzela niż z membranowej i to jest najlepszy dowód na wyższość JAKOŚCI nad TANIOŚCIĄ ;-)

No więc, z tego miejsca, chciałbym bardzo serdecznie podziękować graczom komputerowym za spowodowanie powrotu z zaświatów wysokiej jakości klawiatur mechanicznych. Genialnie mi się pisało ten wpisik dzięki Wam.

(Ten wpis nie jest przez nikogo sponsorowany. Nie prowadzę takiej działalności. Zawsze sam płacę za rzeczy, których używam. Jeśli coś tutaj chwalę, to tylko za darmo, bezinteresownie, z przekonania i z czystego serca.)


Zapisywanie scenariusza – jazda bez trzymanki

Właśnie po miesiącu intensywnego pisania odkryłem, że scenariusza się nie PISZE. Scenariusz filmowy się ZAPISUJE.

Nie zawsze tak miałem, więc odkryłem tę prostą prawdę dopiero teraz. Nie musi ona oczywiście dotyczyć każdego i zawsze, bo, jak wiadomo, w przypadku twórczości żadne ogólne prawidła i zasady NIE ISTNIEJĄ. Istnieje tylko własne, prywatne, subiektywne i intymne doświadczenie twórcy. A moje właśnie takie było w przypadku tego scenariusza.

Scenariusz filmu jest dokładnie tym samym, czym projekt architektoniczny budynku. Niby rysunek, ale nie chodzi o piękno kreski i pewność ręki. Niby napisany, ale nie chodzi o radość czytania, celność  metafory, czy urodę literackiej frazy. To zaledwie plan tego, co trzeba zrobić. Projekt czegoś zupełnie innej natury. Plan przyszłego filmu, plan mającej powstać budowli.

Widzieliście kiedyś projekty architektoniczne domu? Rzut z góry, rzut z boku, dokładne wymiary, oznaczenia użytych materiałów, laik właściwie niewiele z tego zrozumie.

Podobnie jest ze scenariuszem. Czytanie scenariusza to rzadka umiejętność porównywalna z umiejętnością czytania dokumentacji budowlanej. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że przecież czytać każdy umie i nie trzeba kończyć politechniki, żeby dać radę.

Rysowanie dokumentacji architektonicznej nie jest malarstwem, grafiką czy rysunkiem artystycznym. Tworzenie scenariusza nie jest pisaniem (jak pisanie powieści). Jest zapisywaniem. Zapisywaniem filmu, który scenarzysta kręci sobie najpierw i ogląda w głowie. Jeśli scenarzysta filmu nie nakręcił i nie obejrzał w głowie, nic sensownego nie napisze.

Nie wiem, dlaczego, ale zapisywanie scenariusza jest dla mnie zawsze bardziej emocjonujące niż kręcenie filmu na planie.

Na planie tyle się dzieje, jest tyle ludzi, są emocje, stres, nerwy, przeciwności, kłopoty, momenty zachwytu, szczęścia i spełnienia. Wydaje się, że mało jest bardziej emocjonujących przeżyć, niż kierowanie planem filmowym z reżyserskiego krzesła.

Owszem, okres zdjęciowy jest emocjonujący. Ale nie ma porównania z zapisywaniem scenariusza :)

Nie wiem, jak jest u innych, ale u mnie samotne tworzenie czegoś z niczego jest zawsze mocno rozhuśtujące. Pracuję cały czas – dopóki nie powstanie cały draft, myślę o nim nawet na śpiąco. Ale najwięcej wymyślam, spacerując. Siadam do zapisywania, jak wiem, co mam zapisać. Piszę bardzo szybko, więc nie zajmuje mi to dużo czasu. Zapisywanie to czynność raczej mechaniczna, techniczna, klepanie w klawiaturę czasami nawet dziesięć tysięcy znaków dziennie.

Jak nie wiem, co mam zapisać, spaceruję, biegam, jeżdżę na rowerze, wkurzam się, piję rozcieńczony etanol, krzyczę na żonę i rzucam dziećmi o ścianę. To zazwyczaj pomaga :)

I znowu zakładam słuchawki, puszczam rytmiczną, głośną muzę i zaczynam zapisywać. Staram się kończyć dzień, dokładnie wiedząc, co będę zapisywał jutro. Ta cenna rada Hemingwaya działa bezbłędnie – zawsze przerywaj codzienne pisanie w miejscu, w którym wiesz, co pisać dalej.

Wszystko, całe to szaleństwo, emocje i wzmożenie podporządkowane jest jednemu – skończyć pierwszą wersję scenariusza. Potem będą następne wersje i kolejne poprawki. Ale najważniejsze jest skończyć pierwszą wersję, mieć ją jak najlepszą, żeby w późniejszej pracy odbijać się z jak najwyższej trampoliny.

I tak się właśnie stało. Mam tekst. Pomysł nosiłem w głowie wiele lat. Miesiącami kombinowałem, zanim siadłem do zapisywania. W końcu zapisywanie – miesiąc samotnej, wariackiej jazdy bez trzymanki, która odbywała się we wnętrzu mojej głowy i na długo pozostanie w moich wspomnieniach.

O filmie będziecie informowani na bieżąco :)


O czym pisać, jak się nie ma pomysłu, o czym pisać.

Czasami tak się zdarza. Nie ma pomysłu. Nie wiemy, o czym. Nie ma weny, inspiracji, konceptu, tematu. O czym wtedy pisać? Co pisać? Jak?

Najprościej oczywiście jest wtedy nie pisać. Jest to wyjście najbardziej oczywiste i sensowne – nie pisać. Nie powiększać tego oceanu bełkotu, który szumi wokół nas za sprawą tych, którzy nadają, nie mając nic sensownego do powiedzenia. To uczciwa postawa. Nie mam nic interesującego do przekazania, więc milczę.

Niestety nie jest to wcale takie proste.

Czasami jest tak, że jednak musimy coś napisać. Jesteśmy na przykład w połowie jakiegoś projektu (scenariusza, powieści, artykułu, czegokolwiek) i powinniśmy dotrzymać terminu, powinniśmy skończyć robotę w określonym czasie. Powinniśmy siadać codziennie i produkować odpowiednią ilość sensu, by sprawę w końcu doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.

A tu nic. Pustka. Brak pomysłu. Brak treści w mózgu nadającej się do sensownego przelania na klawiaturę komputera. Co wtedy?

Wtedy oczywiście najłatwiej jest odpuścić. Nie pisać. Powiedzieć sobie, że „z braku pomysłów, dzisiaj robię sobie przerwę”. To świetna wymówka, żeby nie pisać. To wymówka wręcz idealna. Latami można sobie w ten sposób nie pisać i pławić się w kojącym spokoju sumienia, bo przecież jak można pisać, jak się nie ma nic ciekawego do napisania.

Można również spędzić lata na poszukiwaniu pomysłu wartego pisania. Można objechać świat wokoło osiem razy w poszukiwaniu inspiracji, w poszukiwaniu pomysłu, tematu, natchnienia, i zawsze, ilekroć coś się trafi, stwierdzać, że to jednak nie to, że to niewystarczające, że to słabe i miałkie. Potem można spokojnie dalej tracić czas, nie pisząc, ale wciąż mozolnie poszukując czegoś wartego napisania.

To droga donikąd. Niepisanie jest dużo łatwiejsze niż pisanie i zawsze znajdzie się jakaś super racjonalna, uderzająca swą spójnością i sensownością wymówka, żeby nie pisać.

Jeśli jednak, z jakiegoś tajemniczego powodu, chcemy pisać, to trzeba nauczyć się pisać bez pomysłu, bez ochoty, bez powodu i bez sensu.

Trzeba siadać do pisania, nie mając nic ciekawego do powiedzenia. W końcu dopóki tego „nic ciekawego” nie napiszemy, nie będziemy wiedzieli, czy rzeczywiście jest to coś „nieciekawego”.

Oczywiście niewielkie przerwy pomagają. Jak się ma pustkę w głowie, można pójść na spacer, można pójść na kawę, można godzinkę pobiegać po okolicy. Różne rzeczy można. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że jeśli jesteśmy ludźmi piszącymi, to najlepszym lekarstwem na brak pomysłu jest pisanie.

Jak nie wiesz, co i o czym – pisz. Nie uciekaj. Jak nie wiesz, co dalej (a utknąłeś właśnie gdzieś w okolicach sześćdziesiątej sceny swojego nowego scenariusza) – pisz. Jak uważasz, że te kilka stron, które ostatnio napisałeś, nie ma sensu – skasuj je i pisz dalej.

Jak od miesiąca nie napisałeś nic ciekawego na bloga, bo nie miałeś pomysłu, to napisz wpis o pisaniu bez pomysłu. Bo najłatwiej jest znaleźć wymówkę. A brak weny to tylko wymówka. Najlepsze pomysły zawsze przychodzą W TRAKCIE pisania.


Gdzie u scenarzysty zaczynają się schody

„Są dwa rodzaje ludzi, ci co kończą to, co zaczynają i pozostała reszta.” (Robert Byrne – szachista amerykański)

Zacząć to każdy potrafi. Zaczynanie jest proste. Kiedy pojawia się pomysł, kiedy spada na nas z nieba i uderza w łeb z całą swoją mocą, jest to zazwyczaj pomysł na POCZĄTEK.

Ja przynajmniej tak mam. I przyznam się, że takie pomysły na film najbardziej lubię. Pojawia mi się we łbie pomysł na początek filmu i przez chwilę jestem szczęśliwy, że mam, że trafiłem, że objawiło mi się!

Potem przychodzi refleksja: przecież to tylko początek, to tylko pierwsza scena bądź sekwencja, to tylko pierwsze 10, 15, 20 stron scenariusza. A gdzie pozostałe 80? Gdzie reszta filmu!?

Zwróćcie uwagę, że wszystkie interesujące i ważne filmy dobrze się zaczynają. Słabe i nudne filmy też zazwyczaj dobrze się zaczynają. Różnica pojawia się gdzieś tak po początku, po ekspozycji, w okolicach 10-20 strony scenariusza.

W słabych filmach tam właśnie zaczyna się nuda, tam zaczyna się banał, nieoryginalność i mielizna. Dobre filmy w tym samym miejscu zaczynają się jakby na nowo. Po świetnej ekspozycji ruszają z kopyta, zaczynają nas interesować jakby bardziej, mają tam coś, co nie pozwala nam od nich oderwać oczu, co nas frapuje, trzyma nas za pysk, skupia naszą uwagę na resztę filmu.

Ciekawe, nie? Zacząć każdy potrafi, ale zrobić coś sensownego z tym, co się dobrze zaczęło, to już sztuka dostępna tylko wybranym.

Dlaczego tak jest?

Podejrzewam, że krótkie formy narracyjne są prostsze od długich. Początki są krótką formą narracyjną – kilka scen, zawiązanie akcji, doprowadzenie do tak zwanego „pierwszego punktu zwrotnego”. Frapujące zaczęcie, postawienie zagadki, wprowadzenie bohatera, zaciekawienie widza przez zaledwie parę minut jest łatwe.

Schody scenarzysty zaczynają się później.

Właściwie cały ŚRODEK filmu to schody. Jak się przez te schody sensownie przejdzie to zakończenie pisze się samo. Zakończenie wtedy jest proste. Dobrego scenarzystę nie poznaje się po tym jak zaczyna i jak kończy. Poznaje się go po tym, jak radzi sobie na schodach (czyli w środku opowieści).

A żeby na tych schodach nie polec, trzeba sporo wiedzieć o opowiadanej historii. O czym jest? Dlaczego jest o tym? Kto jest bohaterem i dlaczego? O co walczy bohater i dlaczego? Z kim walczy bohater? Co się w nim zmienia? To wszystko musi się rozegrać na schodach.

Dlatego nie warto na nie wchodzić bez przygotowania. Bez GRUNTOWNEGO przemyślenia podstawowych pytań dotyczących opowiadanej historii. Nieprzygotowany scenarzysta ZAWSZE polegnie na schodach.

Kiedyś wpadł mi w ręce interesujący wywiad ze znanym pisarzem Williamem Whartonem. Zdradził tam ciekawą metodę na radzenie sobie na schodach. W bardzo ciekawy sposób przygotowywał się do wejścia na schody. Otóż stawiał sobie kamerę wideo i opowiadał do kamery swoją, nienapisaną jeszcze powieść. Ględził do kamery godzinami, nagrywając na nią całe to ględzenie.

Potem podłączał kamerę do telewizora i oglądał opowiedzianą samemu sobie opowieść. Kiedy skończył, wyciągał wnioski odnośnie nudności tego co zobaczył i… zaczynał od początku.

Opowiadał samemu sobie nienapisaną jeszcze powieść kilka razy. Od początku do końca, własnymi słowami, tak jakby opowiadał ją komuś innemu. Mógł sobie to odtworzyć na drugi dzień, za tydzień, za miesiąc. Mógł to obejrzeć z dystansu. Kiedy uznawał, że CAŁOŚĆ się klei, zaczynał pisać.

Sprytne.

Człowiek, opowiadając coś własnymi słowami, drugiemu człowiekowi mobilizuje swój mózg do NIENUDZENIA. Nie chce wypaść słabo, chce zrobić wrażenie na słuchaczu, podświadomie chce go uwieść swoją opowieścią. Kamera video rejestrująca opowiadającego działa tak samo jak słuchacz. I dzięki niej właśnie William Wharton w swoich powieściach nie nudził.

Oczywiście sposobów przygotowania się do wejścia na schody jest więcej. Każdy autor powinien wypracować własny sposób radzenia sobie ze schodami.

Inaczej nigdy ich sensownie nie pokona.


Słuchawki do pisania i nie tylko

Łaziłem ostatnio za słuchawkami. Czasami tak mam, że za czymś łażę. Teraz wypadło na słuchawki. Było dość burzliwie i dramatycznie, bo zanim trafiłem na te, które mi pasowały trochę nabałaganiłem w niektórych sklepach, ale trudno. Sklepy przecież właśnie do tego służą.

A słuchawki to sprawa poważna. Bo służą mi do pisania.

Słuchawki mają tę ciekawą cechę, że po pierwsze – potrafią odizolować nasz umysł od otoczenia, po drugie – są w stanie zatopić nasz umysł w muzycznym sosie jaki tylko sobie zażyczymy. To bardzo cenne dla kogoś, kto, tak jak ja, musi się skupić.

No więc słuchawki służą mi do odrywania się od rzeczywistości, do pisania, do czytania, do słuchania muzyki. Czasami więc, raz na parę lat pojawia się u mnie nagła potrzeba kupienia sobie nowych słuchawek.

Jest to zadanie skomplikowane.

Normalnie, kupując sprzęt RTV-AGD, wystarczy przeszukać internet, spojrzeć na parametry, na opinie użytkowników i zamówić. Proste. Ze słuchawkami jest inaczej. Bo słuchawki muszą PASOWAĆ. Tak jak buty trzeba je zmierzyć na sobie i wybrać te, które są dla nas wygodne. Każde ucho jest inne i każde inaczej słyszy. W przypadku słuchawek nie wystarczy przestudiować parametry techniczne danego modelu – zresztą zazwyczaj specyfikacje słuchawek w tym samym przedziale cenowym są identyczne.

Brzmienie słuchawek trzeba DOPASOWAĆ do swoich upodobań słuchowych. A więc trzeba ich posłuchać z muzyką, którą się zna i lubi. Sprowadziło się to u mnie do wizyty w kilku sklepach i podłączaniu poszczególnych modeli do smartfona, który służył za źródło sygnału. A muszę przyznać, że jak na stolicę czterdziestomilionowego kraju w UE to trochę mało u nas sklepów, gdzie można WYPRÓBOWAĆ sensowne modele słuchawek :-(

Jedne kupione słuchawki musiałem na drugi dzień oddać, bo w domu okazało się, że jednak mi nie pasują. Trudno, tak bywa. Oddawanie dobrych rzeczy do sklepu na drugi dzień po zakupie nigdy nie jest miłe.

Ale w końcu się udało. I pochwalę się wam moimi nowiutkimi słuchawkami do pisania. Są niewielkie, zgrabne, składane, bardzo starannie wykonane (w Chinach, a jakże :-) i brzmią bardzo fajnie. Są wygodne, dobrze leżą zarówno na uszach jak i na głowie oraz skutecznie izolują od otoczenia. A to w słuchawkach do pisania ważne.

I teraz będzie mój ulubiony rodzaj reklamy – BEZINTERESOWNA reklama zadowolonego użytkownika i klienta wynikająca WYŁĄCZNIE z poczucia sensownie wydanych pieniędzy (bez upustów i promocji).

Słuchaweczki nazywają się SoundMagic P30 Black. Są produkowane w dwóch kolorach – czarnym i białym. Ja wybrałem czarny. Kupiłem je w sklepie MP3Store – bardzo mili ludzie.


Zamordyzm!

Wolność jest na ustach wszystkich.

Pieścimy to słowo, odmieniamy czule przez wszystkie przypadki, wykrzykujemy je w ulicznych demonstracjach, wypisujemy krwią na sztandarach i szepczemy w szczerych modlitwach wprost w Boże uszy we wszystkich językach świata.

Wsadzamy znaczenia słowa „wolność” w całą masę innych słów, które czcimy i wielbimy na równi z tym oryginalnym: „demokracja”, „wolny rynek”, „tolerancja”, „bezstresowe wychowanie”, „swoboda”, „liberalizm”, „przyzwolenie”, „róbta co chceta!”, „wolność słowa”, „wolność zgromadzeń”, „wolność gospodarcza”, „swoboda obyczajowa” i tak dalej, i tak dalej.

I powiem wam, że zawsze (w zasadzie) jestem za „wolnością”. Zanim stałem się zagorzałym pragmatykiem, byłem przez długi czas liberałem. Czasami nawet ultra-liberałem, libertarianinem, libertynem i liberało-konserwatystą – kochałem „wolność” ;-)

Sęk w tym, że bez zamordyzmu się nie da.

Nie da się i już.

Bez zdecydowanego, silnego złapania człowieka za mordę, człowiek ten nie ma szans dojść w życiu do czegokolwiek wartościowego. Niczego się nie nauczy, niczego nie stworzy, nie zachowa zdrowia i sprawności, nie utrzyma rodziny, nie wychowa dzieci, nie ma szans na długoterminowy sukces.

Tylko brutalny zamordyzm może zapewnić szczęście wolnemu człowiekowi. To ci dopiero paradoks, nie?

Czytaj resztę wpisu »


Po co scenarzyście aparat fotograficzny?

Różne rzeczy mogą się przydać scenarzyście. Z pewnością przyda mu się coś do pisania – jakiś ołówek, notes, może nawet laptop. Przyda mu się również coś w rodzaju cichego kąta, gdzie będzie mógł się zaszyć i oddać w spokoju swojemu ekstrawaganckiemu zajęciu.

Może się scenarzyście przydać jakiś rodzaj napoju typu kawa, albo co tam kto lubi do pisania. Ale aparat fotograficzny?

Po co scenarzyście aparat fotograficzny?

Otóż uważam, że jest on bardzo przydatny. I powinien służyć scenarzyście do patrzenia na świat.

Nie musi to być wypasiona, kosztowna lustrzanka. Nie musi być to profesjonalny sprzęt za tysiące złotych. Wystarczy cokolwiek, co ma obiektyw. Aparat w telefonie komórkowym zupełnie wystarczy.

Po co scenarzyście patrzeć na świat przez obiektyw aparatu fotograficznego?

Żeby wyrobić w sobie nawyk patrzenia obiektywem. Żeby nauczyć się, co w obiektywie ma sens, a co nie ma. Żeby zrozumieć, o co obiektywowi chodzi. Jak świat wygląda przez tę dziurkę.

Bo scenarzysta to osoba, która wymyśla, co i w jakiej kolejności postawić przed obiektywem kamery. Nie oszukujmy się. Scenarzysta pisze dla kamery. Mimo że to nie on będzie za nią stał, to nie on będzie kręcił, reżyserował i świecił, ale to ON wymyśla na co WARTO skierować obiektyw kamery.

Już samo napisanie w nagłówku sceny „PLENER. NOC” jest tak konkretnym zadaniem dla obiektywu, że warto wiedzieć, jak obiektywy zachowują się w nocy. Warto sobie to WYPRAKTYKOWAĆ zanim się wyśle nocą kamerę do (dajmy na to) lasu, miasta, albo na lotnisko.

Pisanie dla filmu to nie są słowa. To nie literatura, choć na pierwszy rzut oka wygląda podobnie. Pisanie dla filmu to wymyślanie obrazów. To decydowanie na co i na kogo skierować kamerę.

I dlatego scenarzysta powinien się mocno z obiektywem zakolegować.

To pomaga.