„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Asceza – mój przepis, jeszcze niewypróbowany

Do picia tylko czysta woda. Może być zimna, ciepła albo gorąca. Według upodobania.

Do jedzenia tylko produkty nieprzetworzone, świeże, naturalne. Nic mielonego, sproszkowanego, mieszanego, spulchnianego, przygotowanego nie wiadomo z czego, wieloskładnikowego, sztucznego. Tylko proste, prymitywne, podstawowe jedzenie, w niewielkich ilościach, najwyżej trzy razy dziennie.

Żadnych słodkich smaków. Wyjątkiem są owoce, ale w bardzo niewielkiej ilości i nie codziennie.

Żadnych używek – zero kawy, herbaty, kakao, nikotyny, alkoholu oraz innych środków halucynogennych.

Zakaz patrzenia w jakiekolwiek elektroniczne ekrany. Zakaz słuchania jakichkolwiek elektronicznie odtwarzanych dźwięków i głosów. Wyjątkiem jest tylko sytuacja, kiedy obcujemy ze Sztuką – filmem, tekstem literackim, muzyką, plastyką. Jednak z dużym umiarem, nie codziennie, w skupieniu i tylko z dziełami najwyższych lotów.

Zakaz czytania jakiejkolwiek papierowej prasy, dzienników, tygodników, miesięczników, kwartalników. Z papieru można czytać tylko literaturę piękną, najlepszą z możliwych i nie za często.

Poza tym wszystko inne jest dozwolone.

Ile byście wytrzymali?

:-)

Przez wieki asceza była czymś godnym największego szacunku. Uważano, że nic tak wspaniale nie kształtuje ducha, nie wyrabia umysłu i nic tak nie przybliża do Absolutu, jak właśnie asceza.

Najważniejsi święci, myśliciele i filozofowie praktykowali ascezę. Oczywiście nie cały czas, nie całe życie, często były to tylko okresy ascezy, tygodnie albo miesiące. Ale to wystarczało, żeby ich umysły osiągały wyżyny sprawności niedostępne normalnym śmiertelnikom.

I nie mam tu na myśli niczego religijnego. Asceza występuje w prawie wszystkich religiach, ale jest to postawa znacznie szersza, o wiele dalej sięgająca niż chrześcijańskie klasztory, buddyjscy mnisi, czy hinduscy święci mężowie.

We współczesnym, zachodnim, konsumpcyjnym turbokapitalizmie proponowanie postawy ascetycznej jest głębokim nietaktem. Jest idiotyzmem i czymś, czego nie sposób zrozumieć bez wódki.

Po co się samoograniczać? W jakim celu!?

Może na przykład w dokładnie tym samym celu, co kiedyś – żeby dostąpić stanu skupienia umysłu niedostępnego normalnym śmiertelnikom. Żeby coś na spokojnie przemyśleć. Coś stworzyć. Wpaść na pomysł. Coś zrozumieć. Coś zmienić. Do czegoś się przygotować. Żeby się trochę udoskonalić duchowo. Żeby ćwiczyć siłę woli. Albo po prostu, żeby nie zwariować od permanentnego nadmiaru nieistotnych wrażeń.

To mało?

Mój przepis na współczesną ascezę dla twórcy, lub jak kto woli człowieka kreatywnego, który zamieściłem na początku tego wpisu, nie jest żadnym umartwianiem się, pustelnictwem, czy samobiczowaniem.

To prosta recepta na wyciszenie się. Na umiar w konsumpcji cielesno-umysłowej strawy, której wszędzie pełno. To przepis na chwilę oczyszczenia z całego tego toksycznego błota, które się do nas przylepia, nie wiadomo kiedy, podczas naszego mimowolnego, zawrotnego rajdu przez pokręcony dwudziesty pierwszy wiek.

I czasami miewam straszną ochotę, żeby sobie ten mój przepis na ascezę zaaplikować. Choćby na miesiąc :)


Trudności z łatwością

Łatwość jest wszędzie. Dotyczy niemal każdej dziedziny tworzenia i z każdą chwilą staje się coraz powszechniejsza. Nigdy w dziejach nie było takiej łatwości kreacji treści i jej darmowej dystrybucji. Nigdy tak wielu nie mogło tworzyć tak tanio dla tak ogromnej liczby odbiorców.

Co z tego wynika?

Nadmiar. Gigantyczna, wszechogarniająca inflacja kontentu.

Co wynika z nadmiaru?

Z nadmiaru wynika chaos, dezorientacja, zamglenie, niepewność, fragmentaryzacja, niszowość i… rozpacz.

Utalentowani twórcy muszą pokazywać publicznie gołe zadki, żeby utrzymać się w centrum uwagi świata.

Taka na przykład Miley Cyrus, świetna wokalistka z głosem i ekspresją Stevie Nicks, znana kiedyś z dziecięcego serialu „Hannah Montana”, teraz dorosła i co chwilę robi jakiś nagły skandal. Żeby jej piosenki przebiły się przez gąszcz tysięcy innych piosenek, żeby pamiętali, żeby mówili, żeby nie przekręcili nazwiska, żeby kupili bilet. Trzydzieści lat temu nie musiałaby świecić rowkiem przed zdezorientowaną publiką. Z takim głosem i takim talentem byłaby bezdyskusyjnie światową gwiazdą wyłącznie przy pomocy swojego wspaniałego śpiewania.

Ale trzydzieści lat temu, żeby nagrać piosenkę potrzebne było diabelnie kosztowne studio nagraniowe z hiper wyrafinowaną aparaturą i kosmiczną niemal technologią. Potrzebna była góra złota, żeby nagrać piosenkę.

Dziś wystarczy średniej klasy laptop, trochę softu (pirackiego), kilka sampli i loop’ów (pirackich), sensowny mikrofon (max 1k USD) i mini-klawiaturka dwu-oktawowa na USB. Voila! Jeśli umiesz się tym posługiwać, wiesz, o co chodzi, masz trochę talentu muzycznego oraz osłuchania we współczesnych bitach – dasz radę. Tak się dzisiaj robi światowe przeboje – softłerowo.

Podobnie jest z fotografią i plastyką.

Podobnie jest z pisarstwem, dziennikarstwem, blogowaniem, vlogowaniem, kabaretowaniem, pornografią i reportażem.

Za chwilę tak będzie z filmowaniem, serialowaniem, z telewizją (jeśli za chwilę w ogóle jakaś telewizja będzie jeszcze komukolwiek potrzebna – nie sądzę).

Łatwość. Taniość. Prostość. Każdy może. Nic to nie kosztuje. Wystarczy laptop, tablet, smartfon kupiony w AGD. Wystarczy Internet.

Nic w tym złego. W równości szans na rynku kreacji treści nie ma NICZEGO ZŁEGO. Wręcz przeciwnie. Samo, czyste, nieskalane demokratyczne DOBRO.

Trzeba się tylko przyzwyczaić do pokazywania rowka w zadku co jakiś czas, bo to jedyny sposób, żeby się wyróżnić z tłumu.

Co będzie jednak, jak już cały ten tłum twórców będzie stał z gołymi zadkami non-stop na widoku? Co będzie, jak już żaden skandal nie będzie wystarczająco skandaliczny, żeby zwrócić uwagę skołowanej publiki na jakiegokolwiek twórcę i jego dzieło?

Co będzie, jak okaże się, że w robieniu reklamowych skandali również zapanowała wszechogarniająca ŁATWOŚĆ!?

Czy wtedy wszyscy przypomną sobie o kilku starych, dawno zapomnianych słowach takich jak: talent, oryginalność, wzruszenie, nowatorstwo, olśnienie, niezwykłość, niepowtarzalność, nastrojowość, styl, sztuka?

To trudne słowa.

Łatwiej jest pokazać zadek.


Bajka o złotej rybce i scenarzyście

Pewnego razu scenarzysta przechadzał się nad wodą. Szukał pewnie dawno zagubionej tu inspiracji, może naszła go jakaś melancholia i musiał pobyć sam, może po prostu przycisnął go pęcherz na spacerze i zszedł ze ścieżki na stronę, w zarośla, bliżej wody.

Stał więc tak, wbijając nieobecne i jak zwykle trochę mętne spojrzenie w burą toń, gdy nagle z głębiny wyłoniła się Złota Ryba. Popatrzyła trzeźwo na scenarzystę i, po chwili zrozumiałego wahania, przemówiła ludzkim głosem.

– Przepraszam, mam dla ciebie pewną propozycję.

Scenarzysta rozejrzał się wystraszony, ale nikogo nie zauważył. Zaniepokoił się tym jeszcze bardziej. Czyżby znowu słyszał głosy!? Na szczęście spojrzał na wodę i uspokoił się. Wszystko z nim w porządku, to mówiła ryba.

– Jesteś scenarzystą, prawda? Mam dla ciebie propozycję. – Powtórzyła Złota Ryba.

– Propozycję? – Upewnił się scenarzysta – Proszę. Słucham. Oczywiście.

– Przeleję ci zaraz na konto 5 milionów złotych.

Scenarzyście długa, cieniutka nitka śliny wypłynęła z ust, ale zaraz udało mu się ją wciągnąć z powrotem.

– Ale mam trzy warunki. – Ciągnęła rzeczowo Złota Ryba. – Po pierwsze, napiszesz scenariusz. – Scenarzysta uśmiechnął się triumfalnie, powinien dać radę.

– Po drugie, całe 5 milionów wydasz na wyprodukowanie filmu według tego scenariusza. Ani grosza z tych pieniędzy nie możesz wydać na cokolwiek innego niż swój film.

Z ust scenarzysty znowu zaczęła zwisać pajęczynka śliny.

– Po trzecie. – Kontynuowała Złota Ryba. – Dopiero pieniądze uzyskane z dystrybucji wyprodukowanego filmu będą twoje i będziesz mógł z nimi robić wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota. Zgadzasz się?

Scenarzysta obtarł ślinę rękawem, zgodził się skinieniem głowy i zemdlał.

W nocy znalazł go rowerowy patrol straży miejskiej i odwiózł na izbę wytrzeźwień, scenarzysta został ponadto oskarżony o sikanie w miejscach niedozwolonych i musiał zapłacić mandat. Ale wszystko to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Teraz myślał tylko o jednym. O Złotej Rybie i jej życzeniach.

Jaki jest morał z tej krótkiej bajki?

Nie rozmawiać z nieznajomymi rybami!

PS.

A teraz kochani scenarzyści usiądźcie na czterech literach i spróbujcie napisać scenariusz DOKŁADNIE według wskazówek Złotej Ryby.


Gdzie jestem, jak mnie nie ma.

Zrobiłem sobie długie wakacje od Internetu (i mediów w ogóle). Nic nie piszę, nic nie czytam. Zaglądam rzadko i głównie w celu sprawdzenia prognozy pogody. Kilka miesięcy bez tego całego newsowo-socialmediowo-publicystyczno-blogowego zgiełku zrodziło we mnie kilka prostych refleksji.

Otóż, wbrew temu, co się dla wielu wydaje oczywiste, wcale nie trzeba „być na bieżąco”. Wcale nie trzeba śledzić „najświeższych wydarzeń”. Nie jest to aż tak bardzo potrzebne do życia, jak się sądzi. Tym bardziej, że większość „newsów”, „wydarzeń”, „opinii” i „doniesień z ostatniej chwili” to ściema. Głównie polegają na tym, że relacjonuje się, co ktoś powiedział, i jak na tę wypowiedź zareagował ktoś inny w swojej kontrwypowiedzi.

Krótko mówiąc, jest to produkowanie sztucznego hałasu z, niemających żadnego znaczenia, wypowiedzi na temat wydarzeń, które dezaktualizują się po paru godzinach i nazajutrz nikt już o niczym nie pamięta.

Zrobiłem sobie od tego przerwę i ani przez chwilę nie poczułem, że coś tracę. Ciekawe, nie? Cała ta medialno-newsowo-komentatorska machina, sprzężona z internetowym zgiełkliwym echem, okazała się dla mnie zbędna. Wyłączyłem ją na kilka miesięcy i cisza, która zapanowała, wcale mi jakoś łba nie ukręciła.

Bardzo polecam taki eksperyment. Miesiąc albo nawet kilka miesięcy świadomego odcięcia się od  zgiełku daje bardzo ciekawą perspektywę myślową dla kogoś, kto lubi czasem pomyśleć. Nic nie czytać, nic nie pisać, nic nie słuchać i nic nie oglądać. Wyłączyć wszystkie ekrany i głośniki wokół siebie.

Coś w rodzaju diety dla szarych komórek. Żeby nie żarły wszystkiego, co popadnie. Żeby trochę odpoczęły i zajęły się sobą. Taka dieta to niezwykle cenny stan dla kogoś, kto, tak jak ja, zajmuje się twórczością. Pozbawiona śmieciowej strawy mózgownica zaczyna wypełniać pustkę własnymi tworami. Odstawione od zgiełku szare komórki nie mają o czym myśleć. Umysł pustoszeje i zaczyna sam wypełniać tę nieznośną pustkę czym popadnie. A przecież na tym właśnie polega twórczość — na wymyślaniu nowych rzeczy. Zapchany nadmiarem na wpół przetrawionej bzdury mózg nie jest w stanie tworzyć.

Ale nie jest to tylko dieta dla twórców. Zawsze warto zrobić sobie wakacje od ekranów, głośników, czytania, oglądania i słuchania. Świat zupełnie inaczej wygląda bez tej całej radioaktywnej chmury picu kłębiącej się w mediach. Nagle widzimy wszystko bez czyjegoś komentarza. Nagle patrzymy na świat bez narzucanego nam podświadomie przez kogoś kontekstu. W końcu mamy szansę na nasze własne, prywatne i intymne doświadczenie tego co nas otacza. Bez innych ludzi mówiących nam, jak mamy patrzeć, doświadczać i myśleć.

Ale na to potrzeba miesięcy. Wychodzenie z radioaktywnej chmury medialnego picu trwa długo. Wymaga konsekwencji, dyscypliny i samozaparcia. Ale warto. Uwierzcie mi na słowo, że warto. Ktoś, kto nigdy nie zaaplikował sobie takiej diety nie ma nawet pojęcia, jak głęboko siedzi w czarnej dziurce medialno-internetowej manipulacji. Świat bez prądu wygląda zupełnie inaczej.

Zazwyczaj funduję sobie taką dawkę ciszy, jak mam coś ważnego napisać albo nakręcić.

Jestem właśnie w połowie zdjęć do mojej nowej komedii. Połowa dni zdjęciowych już za mną. Połowa przede mną. Ma to być ŚMIESZNA komedia, więc nie jest łatwo. Na szczęście to, co już nakręciliśmy, jest (chyba) śmieszne. Reszta jest tajemnicą ;-)

Już niedługo w kinie okaże się, czy było warto.


Kino na zakręcie

Znowu przypadkiem zobaczyłem świetny, pełnometrażowy dokument. Canal+ pokazał wczoraj film „Jiro śni o sushi”. Opowieść o Jiro, osiemdziesięciopięcioletnim japońskim mistrzu sushi, do którego maleńkiej sushi-dajni trzeba rezerwować miejsce z miesięcznym wyprzedzeniem. Przez prawie półtorej godziny nie mogłem oderwać oczu od ekranu.

Dawno już mi się coś takiego nie zdarzyło w przypadku filmu fabularnego. Z ostatniego hollywoodzkiego „mega-hitu” w „3d” pod znanym tytułem „Wielki Gatsby” wyszedłem z kina w trzech czwartych seansu, bo nuda i ból dupy jaki odczuwałem stały się nie do zniesienia. Kompletna brednia i efekciarska ściema za 100 milionów dolarów.

Co jest ze mną nie tak?

Co jest z kinem nie tak?

Co się dzieje?

Dlaczego kameralnie robione, nic nie kosztujące, pełnometrażowe dokumenty robią dzisiaj w świecie taką karierę, podczas gdy kolejny rok hollywood nie jest w stanie opowiedzieć światu niczego godnego uwagi?

Oczywiście najłatwiej jest dojść do wniosku, że to ja zwariowałem, że z kinem wszystko w porządku, że git, że działa, jak zwykle. Po prostu zwariowałem. To się zdarza facetom po czterdziestce.

To jednak byłoby zbyt proste. Taka analiza problemu, to żadna analiza. To umysłowe lenistwo, na które kto jak kto, ale ja nie mogę sobie pozwolić.

Tym bardziej, że ten trend obserwuję już od ładnych paru lat. Kino fabularne flaczeje, staje się nudne, wtórne i nieciekawe. Ostatnio przeczytałem gdzieś w sieci wpis pewnego znanego krytyka amerykańskiego, że kino umiera. Kino przestaje być tym, czym było jeszcze niedawno. A było rzeczywiście „najważniejszą ze sztuk”. Było wyznacznikiem stylu, mody i zakreślało horyzonty myślenia miliardów ludzi na ziemi. Kino pokazywało ludziom o czym mają śnić, jak mają żyć, jak powinni wyglądać, co jeść, w co się ubierać, jak się czesać i malować, jakie papierosy palić, jak wyznawać miłość ukochanej i jak potem tę miłość konsumować.

To już minęło.

Dzisiaj nikt już nie ubiera się jak jego ulubiona gwiazda filmowa. W każdym razie nie jest to już tak ważne dla milionów zwykłych ludzi, jak kiedyś. Kino przestało być ważne. Przestało kształtować zbiorową wyobraźnię, zbiorową świadomość i zbiorową podświadomość tak, jak robiło to kiedyś.

Dlaczego?

Amerykański krytyk doszedł do konkluzji, że to przez wielość atrakcji, która dookoła nas fruwa. Mamy internet, seriale, telewizję, gry, youtuba, sport, muzykę i wszystko w takiej ilości, że kino w naturalny sposób zbladło.

Otóż uważam, że cytowany krytyk nie ma racji. Bo kino nie zbladło całkiem. Zbladły tylko te rejony produkcji filmowej, z której wyeliminowano artystów. Tam gdzie filmy robią artyści, mamy niezwykły urodzaj świetnych opowieści. Przykładem jest ostatnia eksplozja doskonałych pełnometrażowych dokumentów i telewizyjnych seriali fabularnych. To ostatnie bastiony światowej produkcji filmowej, gdzie artysta filmowiec (autor, reżyser, producent) mają jeszcze coś do powiedzenia. W hollywood filmy robią księgowi i żołnierze korporacji zakuci w garniturkowe zbroje. I to widać. Bardzo to widać.

Żeby zadziwić widza zajmującą opowieścią, trzeba być artystą. A wbrew temu co się dzisiaj myśli, artystą nie może być każdy. Dobry film potrzebuje natchnionego autora. Wszystko jedno, czy będzie to scenarzysta, reżyser, czy producent. Musi być to natchniony filmowiec, który ma wpływ na to co, jak i dla kogo opowiada.

Jeśli za opowiadanie historii biorą się biuraliści, nic dobrego nie może z tego wyjść.

Wysyp doskonałych pełnometrażowych dokumentów wziął się z rewolucji cyfrowej. Nagle (o czym na tym blogu wielokrotnie pisałem) filmowcy dostali tanie, doskonałej jakości kamery cyfrowe. Cała produkcja staniała na tyle, że przestała w zasadzie kosztować. Można dziś kręcić filmy dokumentalne prawie za darmo. Nie płaci się aktorom, nie płaci się za scenografię, lokacje, kostiumy. Po prostu kręci się to, co ma się ciekawego przed obiektywem. Żadne korporacje mediowe, prezesi i księgowe nie mają tu nic do gadania. Tak powstaje sztuka.

Inaczej jest z serialami fabularnymi. Tutaj potrzebne są wielkie pieniądze na produkcję, ale z powodu ogromnej objętości narracyjnej opowieści i potrzeby fachowego nad tą narracją zapanowania, nie odsunięto od produkcji autorów. Seriale to wciąż królestwo wiodącego scenarzysty, księgowi nie mogą się go pozbyć, bo nie są w stanie zapanować nad opowieścią. A więc mamy choć jednego filmowca artystę na pozycji decyzyjnej. I jak się okazuje to wystarczy. Seriale fabularne zawojowały świat.

Kino natomiast leży i kwiczy. Filmy fabularne są (prawie) całkowicie we władzy księgowych.

To oczywiście bardzo powierzchowna analiza. Mocno skrótowa, subiektywna, zbyt uogólniająca, być może nawet emocjonalna. Sęk w tym, że mnie to boli, bo zawsze byłem zagorzałym i zdeklarowanym konsumentem fabuł. Hollywood sprzed dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat dostarczało mi kinowej strawy na najwyższym rozrywkowym poziomie. Teraz nawet moi starzy mistrzowie Spielberg, Scorsese czy Ridley Scott oddali kamerę księgowym. Z marnym skutkiem.

Nigdy nie lubiłem dokumentu. Nigdy nie chciałem go robić, ani oglądać. Teraz nagle odkrywam, że serce kina przestało bić w hollywood i bije w pełnometrażowym dokumencie. Bije też w telewizyjnych, fabularnych serialach. Bo serce kina bije tylko tam, gdzie są artyści. W korporacyjnych biurach nie ma ich na pewno.


O czym pisać, jak się nie ma pomysłu, o czym pisać.

Czasami tak się zdarza. Nie ma pomysłu. Nie wiemy, o czym. Nie ma weny, inspiracji, konceptu, tematu. O czym wtedy pisać? Co pisać? Jak?

Najprościej oczywiście jest wtedy nie pisać. Jest to wyjście najbardziej oczywiste i sensowne – nie pisać. Nie powiększać tego oceanu bełkotu, który szumi wokół nas za sprawą tych, którzy nadają, nie mając nic sensownego do powiedzenia. To uczciwa postawa. Nie mam nic interesującego do przekazania, więc milczę.

Niestety nie jest to wcale takie proste.

Czasami jest tak, że jednak musimy coś napisać. Jesteśmy na przykład w połowie jakiegoś projektu (scenariusza, powieści, artykułu, czegokolwiek) i powinniśmy dotrzymać terminu, powinniśmy skończyć robotę w określonym czasie. Powinniśmy siadać codziennie i produkować odpowiednią ilość sensu, by sprawę w końcu doprowadzić do szczęśliwego zakończenia.

A tu nic. Pustka. Brak pomysłu. Brak treści w mózgu nadającej się do sensownego przelania na klawiaturę komputera. Co wtedy?

Wtedy oczywiście najłatwiej jest odpuścić. Nie pisać. Powiedzieć sobie, że „z braku pomysłów, dzisiaj robię sobie przerwę”. To świetna wymówka, żeby nie pisać. To wymówka wręcz idealna. Latami można sobie w ten sposób nie pisać i pławić się w kojącym spokoju sumienia, bo przecież jak można pisać, jak się nie ma nic ciekawego do napisania.

Można również spędzić lata na poszukiwaniu pomysłu wartego pisania. Można objechać świat wokoło osiem razy w poszukiwaniu inspiracji, w poszukiwaniu pomysłu, tematu, natchnienia, i zawsze, ilekroć coś się trafi, stwierdzać, że to jednak nie to, że to niewystarczające, że to słabe i miałkie. Potem można spokojnie dalej tracić czas, nie pisząc, ale wciąż mozolnie poszukując czegoś wartego napisania.

To droga donikąd. Niepisanie jest dużo łatwiejsze niż pisanie i zawsze znajdzie się jakaś super racjonalna, uderzająca swą spójnością i sensownością wymówka, żeby nie pisać.

Jeśli jednak, z jakiegoś tajemniczego powodu, chcemy pisać, to trzeba nauczyć się pisać bez pomysłu, bez ochoty, bez powodu i bez sensu.

Trzeba siadać do pisania, nie mając nic ciekawego do powiedzenia. W końcu dopóki tego „nic ciekawego” nie napiszemy, nie będziemy wiedzieli, czy rzeczywiście jest to coś „nieciekawego”.

Oczywiście niewielkie przerwy pomagają. Jak się ma pustkę w głowie, można pójść na spacer, można pójść na kawę, można godzinkę pobiegać po okolicy. Różne rzeczy można. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że jeśli jesteśmy ludźmi piszącymi, to najlepszym lekarstwem na brak pomysłu jest pisanie.

Jak nie wiesz, co i o czym – pisz. Nie uciekaj. Jak nie wiesz, co dalej (a utknąłeś właśnie gdzieś w okolicach sześćdziesiątej sceny swojego nowego scenariusza) – pisz. Jak uważasz, że te kilka stron, które ostatnio napisałeś, nie ma sensu – skasuj je i pisz dalej.

Jak od miesiąca nie napisałeś nic ciekawego na bloga, bo nie miałeś pomysłu, to napisz wpis o pisaniu bez pomysłu. Bo najłatwiej jest znaleźć wymówkę. A brak weny to tylko wymówka. Najlepsze pomysły zawsze przychodzą W TRAKCIE pisania.


Koniec zazdrości filmowców

Filmowcy zawsze zazdrościli pisarzom, poetom, malarzom i muzykom. Od zarania filmu istniała ta głęboko skrywana, ale zawsze obecna zazdrość.

Zazdrość o koszty tworzenia.

Poeta czy pisarz, żeby tworzyć, potrzebował tylko kartki papieru i ołówka. Podobnie plastyk. Muzyk potrzebował oprócz kartki i ołówka jeszcze gitary.

Filmowiec żeby tworzyć, przede wszystkim potrzebował pieniędzy. Dużych pieniędzy. Filmowanie było procesem skomplikowanym technologicznie i niezwykle kosztownym. Potrzebny był horrendalnie drogi sprzęt i wysoko kwalifikowani specjaliści. Dla normalnych śmiertelników była to zapora nie do przebycia. Kto nie miał góry złota, do świata filmu nie miał wstępu.

Tak było jeszcze do niedawna. Jeszcze jak zaczynałem, jak robiłem swoje pierwsze komedie, potrzebne były wielkie pieniądze i wytwórnie filmowe pełne dobrze opłacanych fachowców.

Teraz wszystko się zmieniło. WSZYSTKO!

Młody, szwedzki filmowiec Malik Bendjelloul pojechał w podróż po Afryce w poszukiwaniu inspiracji. Znalazł ją w RPA. Znalazł opowieść, którą uznał za wartą sfilmowania. I zaczął ją filmować. BARDZO niskim kosztem. Używał średniej klasy kamery HD Sonego, a jak już była naprawdę źle z kasą, to filmował iPhone’m. Trwało to pięć lat. Potem wrzucił cały materiał do laptopa, zmontował i wysłał gotowy film na wszystkie możliwe festiwale. Dziś jego film „Searching for Sugar Man” jest nominowany do Oskara. Jeśli go nie dostanie, to tym gorzej dla Oskara.

Bo film jest ŚWIETNY! Dawno już nie widziałem tak ważnego, mądrego i ciekawego filmu dokumentalnego.

Jeden facet, świetny temat, talent, pasja, średniej klasy kamera HD Sony i film wchodzi na ekrany kin całego świata. Również u nas.

Dzisiaj żeby dostać nominację do Oskara wystarczy średniej wielkości plecak. Kamera i laptop z odpowiednim oprogramowaniem powinny się zmieścić.

Kiedyś żeby nakręcić film potrzebna była cała Wytwórnia Filmów Fabularnych i Dokumentalnych na Chełmskiej.

Czujecie różnicę?

Dzisiaj filmowiec nie ma już zmartwień i dylematów finansowych. Ma wyłącznie te same kłopoty co pisarz, poeta, plastyk i muzyk. I są to wyłącznie kłopoty ARTYSTYCZNE – O czym? Jak? Dlaczego? Po co? Dla kogo?

Zazdrość filmowców minęła bezpowrotnie. Mogą sobie kręcić co chcą.

Polecam Wam gorąco film „Searching for Sugar Man”. To najlepszy film o sztuce, roli artysty i sile talentu, jaki ostatnio widziałem.