„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Trudności z łatwością

Łatwość jest wszędzie. Dotyczy niemal każdej dziedziny tworzenia i z każdą chwilą staje się coraz powszechniejsza. Nigdy w dziejach nie było takiej łatwości kreacji treści i jej darmowej dystrybucji. Nigdy tak wielu nie mogło tworzyć tak tanio dla tak ogromnej liczby odbiorców.

Co z tego wynika?

Nadmiar. Gigantyczna, wszechogarniająca inflacja kontentu.

Co wynika z nadmiaru?

Z nadmiaru wynika chaos, dezorientacja, zamglenie, niepewność, fragmentaryzacja, niszowość i… rozpacz.

Utalentowani twórcy muszą pokazywać publicznie gołe zadki, żeby utrzymać się w centrum uwagi świata.

Taka na przykład Miley Cyrus, świetna wokalistka z głosem i ekspresją Stevie Nicks, znana kiedyś z dziecięcego serialu „Hannah Montana”, teraz dorosła i co chwilę robi jakiś nagły skandal. Żeby jej piosenki przebiły się przez gąszcz tysięcy innych piosenek, żeby pamiętali, żeby mówili, żeby nie przekręcili nazwiska, żeby kupili bilet. Trzydzieści lat temu nie musiałaby świecić rowkiem przed zdezorientowaną publiką. Z takim głosem i takim talentem byłaby bezdyskusyjnie światową gwiazdą wyłącznie przy pomocy swojego wspaniałego śpiewania.

Ale trzydzieści lat temu, żeby nagrać piosenkę potrzebne było diabelnie kosztowne studio nagraniowe z hiper wyrafinowaną aparaturą i kosmiczną niemal technologią. Potrzebna była góra złota, żeby nagrać piosenkę.

Dziś wystarczy średniej klasy laptop, trochę softu (pirackiego), kilka sampli i loop’ów (pirackich), sensowny mikrofon (max 1k USD) i mini-klawiaturka dwu-oktawowa na USB. Voila! Jeśli umiesz się tym posługiwać, wiesz, o co chodzi, masz trochę talentu muzycznego oraz osłuchania we współczesnych bitach – dasz radę. Tak się dzisiaj robi światowe przeboje – softłerowo.

Podobnie jest z fotografią i plastyką.

Podobnie jest z pisarstwem, dziennikarstwem, blogowaniem, vlogowaniem, kabaretowaniem, pornografią i reportażem.

Za chwilę tak będzie z filmowaniem, serialowaniem, z telewizją (jeśli za chwilę w ogóle jakaś telewizja będzie jeszcze komukolwiek potrzebna – nie sądzę).

Łatwość. Taniość. Prostość. Każdy może. Nic to nie kosztuje. Wystarczy laptop, tablet, smartfon kupiony w AGD. Wystarczy Internet.

Nic w tym złego. W równości szans na rynku kreacji treści nie ma NICZEGO ZŁEGO. Wręcz przeciwnie. Samo, czyste, nieskalane demokratyczne DOBRO.

Trzeba się tylko przyzwyczaić do pokazywania rowka w zadku co jakiś czas, bo to jedyny sposób, żeby się wyróżnić z tłumu.

Co będzie jednak, jak już cały ten tłum twórców będzie stał z gołymi zadkami non-stop na widoku? Co będzie, jak już żaden skandal nie będzie wystarczająco skandaliczny, żeby zwrócić uwagę skołowanej publiki na jakiegokolwiek twórcę i jego dzieło?

Co będzie, jak okaże się, że w robieniu reklamowych skandali również zapanowała wszechogarniająca ŁATWOŚĆ!?

Czy wtedy wszyscy przypomną sobie o kilku starych, dawno zapomnianych słowach takich jak: talent, oryginalność, wzruszenie, nowatorstwo, olśnienie, niezwykłość, niepowtarzalność, nastrojowość, styl, sztuka?

To trudne słowa.

Łatwiej jest pokazać zadek.


Bajka o złotej rybce i scenarzyście

Pewnego razu scenarzysta przechadzał się nad wodą. Szukał pewnie dawno zagubionej tu inspiracji, może naszła go jakaś melancholia i musiał pobyć sam, może po prostu przycisnął go pęcherz na spacerze i zszedł ze ścieżki na stronę, w zarośla, bliżej wody.

Stał więc tak, wbijając nieobecne i jak zwykle trochę mętne spojrzenie w burą toń, gdy nagle z głębiny wyłoniła się Złota Ryba. Popatrzyła trzeźwo na scenarzystę i, po chwili zrozumiałego wahania, przemówiła ludzkim głosem.

– Przepraszam, mam dla ciebie pewną propozycję.

Scenarzysta rozejrzał się wystraszony, ale nikogo nie zauważył. Zaniepokoił się tym jeszcze bardziej. Czyżby znowu słyszał głosy!? Na szczęście spojrzał na wodę i uspokoił się. Wszystko z nim w porządku, to mówiła ryba.

– Jesteś scenarzystą, prawda? Mam dla ciebie propozycję. – Powtórzyła Złota Ryba.

– Propozycję? – Upewnił się scenarzysta – Proszę. Słucham. Oczywiście.

– Przeleję ci zaraz na konto 5 milionów złotych.

Scenarzyście długa, cieniutka nitka śliny wypłynęła z ust, ale zaraz udało mu się ją wciągnąć z powrotem.

– Ale mam trzy warunki. – Ciągnęła rzeczowo Złota Ryba. – Po pierwsze, napiszesz scenariusz. – Scenarzysta uśmiechnął się triumfalnie, powinien dać radę.

– Po drugie, całe 5 milionów wydasz na wyprodukowanie filmu według tego scenariusza. Ani grosza z tych pieniędzy nie możesz wydać na cokolwiek innego niż swój film.

Z ust scenarzysty znowu zaczęła zwisać pajęczynka śliny.

– Po trzecie. – Kontynuowała Złota Ryba. – Dopiero pieniądze uzyskane z dystrybucji wyprodukowanego filmu będą twoje i będziesz mógł z nimi robić wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota. Zgadzasz się?

Scenarzysta obtarł ślinę rękawem, zgodził się skinieniem głowy i zemdlał.

W nocy znalazł go rowerowy patrol straży miejskiej i odwiózł na izbę wytrzeźwień, scenarzysta został ponadto oskarżony o sikanie w miejscach niedozwolonych i musiał zapłacić mandat. Ale wszystko to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Teraz myślał tylko o jednym. O Złotej Rybie i jej życzeniach.

Jaki jest morał z tej krótkiej bajki?

Nie rozmawiać z nieznajomymi rybami!

PS.

A teraz kochani scenarzyści usiądźcie na czterech literach i spróbujcie napisać scenariusz DOKŁADNIE według wskazówek Złotej Ryby.


Kino na zakręcie

Znowu przypadkiem zobaczyłem świetny, pełnometrażowy dokument. Canal+ pokazał wczoraj film „Jiro śni o sushi”. Opowieść o Jiro, osiemdziesięciopięcioletnim japońskim mistrzu sushi, do którego maleńkiej sushi-dajni trzeba rezerwować miejsce z miesięcznym wyprzedzeniem. Przez prawie półtorej godziny nie mogłem oderwać oczu od ekranu.

Dawno już mi się coś takiego nie zdarzyło w przypadku filmu fabularnego. Z ostatniego hollywoodzkiego „mega-hitu” w „3d” pod znanym tytułem „Wielki Gatsby” wyszedłem z kina w trzech czwartych seansu, bo nuda i ból dupy jaki odczuwałem stały się nie do zniesienia. Kompletna brednia i efekciarska ściema za 100 milionów dolarów.

Co jest ze mną nie tak?

Co jest z kinem nie tak?

Co się dzieje?

Dlaczego kameralnie robione, nic nie kosztujące, pełnometrażowe dokumenty robią dzisiaj w świecie taką karierę, podczas gdy kolejny rok hollywood nie jest w stanie opowiedzieć światu niczego godnego uwagi?

Oczywiście najłatwiej jest dojść do wniosku, że to ja zwariowałem, że z kinem wszystko w porządku, że git, że działa, jak zwykle. Po prostu zwariowałem. To się zdarza facetom po czterdziestce.

To jednak byłoby zbyt proste. Taka analiza problemu, to żadna analiza. To umysłowe lenistwo, na które kto jak kto, ale ja nie mogę sobie pozwolić.

Tym bardziej, że ten trend obserwuję już od ładnych paru lat. Kino fabularne flaczeje, staje się nudne, wtórne i nieciekawe. Ostatnio przeczytałem gdzieś w sieci wpis pewnego znanego krytyka amerykańskiego, że kino umiera. Kino przestaje być tym, czym było jeszcze niedawno. A było rzeczywiście „najważniejszą ze sztuk”. Było wyznacznikiem stylu, mody i zakreślało horyzonty myślenia miliardów ludzi na ziemi. Kino pokazywało ludziom o czym mają śnić, jak mają żyć, jak powinni wyglądać, co jeść, w co się ubierać, jak się czesać i malować, jakie papierosy palić, jak wyznawać miłość ukochanej i jak potem tę miłość konsumować.

To już minęło.

Dzisiaj nikt już nie ubiera się jak jego ulubiona gwiazda filmowa. W każdym razie nie jest to już tak ważne dla milionów zwykłych ludzi, jak kiedyś. Kino przestało być ważne. Przestało kształtować zbiorową wyobraźnię, zbiorową świadomość i zbiorową podświadomość tak, jak robiło to kiedyś.

Dlaczego?

Amerykański krytyk doszedł do konkluzji, że to przez wielość atrakcji, która dookoła nas fruwa. Mamy internet, seriale, telewizję, gry, youtuba, sport, muzykę i wszystko w takiej ilości, że kino w naturalny sposób zbladło.

Otóż uważam, że cytowany krytyk nie ma racji. Bo kino nie zbladło całkiem. Zbladły tylko te rejony produkcji filmowej, z której wyeliminowano artystów. Tam gdzie filmy robią artyści, mamy niezwykły urodzaj świetnych opowieści. Przykładem jest ostatnia eksplozja doskonałych pełnometrażowych dokumentów i telewizyjnych seriali fabularnych. To ostatnie bastiony światowej produkcji filmowej, gdzie artysta filmowiec (autor, reżyser, producent) mają jeszcze coś do powiedzenia. W hollywood filmy robią księgowi i żołnierze korporacji zakuci w garniturkowe zbroje. I to widać. Bardzo to widać.

Żeby zadziwić widza zajmującą opowieścią, trzeba być artystą. A wbrew temu co się dzisiaj myśli, artystą nie może być każdy. Dobry film potrzebuje natchnionego autora. Wszystko jedno, czy będzie to scenarzysta, reżyser, czy producent. Musi być to natchniony filmowiec, który ma wpływ na to co, jak i dla kogo opowiada.

Jeśli za opowiadanie historii biorą się biuraliści, nic dobrego nie może z tego wyjść.

Wysyp doskonałych pełnometrażowych dokumentów wziął się z rewolucji cyfrowej. Nagle (o czym na tym blogu wielokrotnie pisałem) filmowcy dostali tanie, doskonałej jakości kamery cyfrowe. Cała produkcja staniała na tyle, że przestała w zasadzie kosztować. Można dziś kręcić filmy dokumentalne prawie za darmo. Nie płaci się aktorom, nie płaci się za scenografię, lokacje, kostiumy. Po prostu kręci się to, co ma się ciekawego przed obiektywem. Żadne korporacje mediowe, prezesi i księgowe nie mają tu nic do gadania. Tak powstaje sztuka.

Inaczej jest z serialami fabularnymi. Tutaj potrzebne są wielkie pieniądze na produkcję, ale z powodu ogromnej objętości narracyjnej opowieści i potrzeby fachowego nad tą narracją zapanowania, nie odsunięto od produkcji autorów. Seriale to wciąż królestwo wiodącego scenarzysty, księgowi nie mogą się go pozbyć, bo nie są w stanie zapanować nad opowieścią. A więc mamy choć jednego filmowca artystę na pozycji decyzyjnej. I jak się okazuje to wystarczy. Seriale fabularne zawojowały świat.

Kino natomiast leży i kwiczy. Filmy fabularne są (prawie) całkowicie we władzy księgowych.

To oczywiście bardzo powierzchowna analiza. Mocno skrótowa, subiektywna, zbyt uogólniająca, być może nawet emocjonalna. Sęk w tym, że mnie to boli, bo zawsze byłem zagorzałym i zdeklarowanym konsumentem fabuł. Hollywood sprzed dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat dostarczało mi kinowej strawy na najwyższym rozrywkowym poziomie. Teraz nawet moi starzy mistrzowie Spielberg, Scorsese czy Ridley Scott oddali kamerę księgowym. Z marnym skutkiem.

Nigdy nie lubiłem dokumentu. Nigdy nie chciałem go robić, ani oglądać. Teraz nagle odkrywam, że serce kina przestało bić w hollywood i bije w pełnometrażowym dokumencie. Bije też w telewizyjnych, fabularnych serialach. Bo serce kina bije tylko tam, gdzie są artyści. W korporacyjnych biurach nie ma ich na pewno.


Palące problemy z rzeczywistością

Rzeczywistość jaka jest, każdy widzi.

Kłopot w tym, że każdy widzi ją trochę inaczej. Czasami zupełnie inaczej. Zdarza się, że to co uważamy, za rzeczywistość jest tak odmienne od „rzeczywistości” innego człowieka, że nie sposób się w tej sprawie dogadać. Można nawet się w tej kwestii ostro kłócić i gwałtownie nienawidzić. A to już jest poważny kłopot.

Ze współczesną rzeczywistością jest kilka problemów. I są to problemy dotyczące nie tylko autora (pisarza, scenarzysty) starającego się do teraźniejszej rzeczywistości jakoś odnieść w swojej twórczości. Są to również problemy dużo szersze. Dotyczące każdego. Całej populacji homosapiensów, którzy w najbardziej podstawowych, ludzkich sprawach nie potrafią znaleźć sensownego konsensusu w sprawie otaczającej ich rzeczywistości.

O co mi chodzi?

Na przykład o zbyt szybkie zmiany.

W prehistorii jedno tysiąclecie nie różniło się specjalnie od drugiego tysiąclecia. Życie biegło podobnie. Człowiek musiał sobie upolować coś do jedzenia, upiec to na ognisku i tyle. Wędrowano po Planecie Ziemia, śpiewano pieśni, płodzono dzieci i szyto ciuchy ze skór tego, co się wcześniej zjadło. Tak było przez setki tysięcy lat.

Potem rzeczywistość za sprawą rolnictwa nieco przyspieszyła, ale dalej kolejne stulecia niespecjalnie się od siebie różniły. Gdyby kucharza sprzed tysiąca lat przenieść do osiemnastowiecznej kuchni – spokojnie by sobie poradził. Rozpoznałby znajome produkty spożywcze, rozpalił palenisko i ugotował co trzeba.

Podobnie z dziećmi. Dziecko sprzed dwóch tysięcy lat przeniesione tysiąc pięćset lat w przyszłość bez trudu rozpoznałoby ówczesne zabawki i bawiłoby się nimi jak swoimi.

Spróbujcie przenieść tego kucharza i to dziecko we współczesność. W dzisiejszej kuchni kucharz zgubiłby się kompletnie. A dziecko nie rozpoznałoby, co jest zabawką, a co nie.

Dzisiaj dekada nie jest podobna do dekady, a czasami nawet rok do roku. Zmiany we wszystkich aspektach życia idą tak szybko, że większość ludzi nie jest w stanie ich ogarnąć. Bo ewolucyjnie nie za bardzo przywykliśmy do zmian. A już na pewno nie do takiej ich szybkości.

Jak w tej sytuacji znaleźć między sobą w miarę jednolitą definicję rzeczywistości? Nie jest łatwo. Coś, co dla jednego „będzie”, dla innych już „jest”, a dla jeszcze innych już dawno „było”.

Weźmy taki smartfon. Czyli przenośny komputer w kształcie telefonu. Dla jednych to normalka, dla innych nowinka, dla jeszcze innych science-fiction. I nie mam na myśli Indian z puszczy amazońskiej. Mam na myśli mieszkańców jednego bloku mieszkalnego na Osiedlu Gazownika w Pcimiu Dolnym.

W takim, na przykład, filmie (powieści, wierszu, piosence) stwarza to realny problem narracyjny, bo nie wiadomo, czy występujący tu smartfon to rekwizyt z filmu historycznego, współczesnej komedii romantycznej, czy thrillera science-fiction. Nie wiadomo jakie konotacje przyda smartfonowi widz. Bo nie wiadomo jaka jest u danego widza definicja współczesności.

Nie wiem, czy wyrażam się jasno, ale co tam… Słyszeliście na pewno setki razy narzekania po filmie, że „rzeczywistość tak wcale nie wygląda…”, „Warszawa taka teraz nie jest…”, albo: „polska prowincja jest zupełnie inna…” I o to właśnie mi chodzi.

Kolejny problem z teraźniejszą rzeczywistością to zanik elit.

W społecznościach ludzkich zawsze jakieś elity były. Zawsze była grupa do której masy aspirowały, naśladowały ją i chciały być takie jak ta grupa. W feudaliźmie była to szlachta. Jak się nie urodziłeś z błękitną krwią, to nie miałeś szans na wejście do tego klubu. Mogłeś się tylko snobować. W kapitaliźmie tę rolę przejęło mieszczaństwo. „Gawiedź” przejmowała mieszczańskie nawyki, czytała podobne książki, chciała uchodzić za mieszczan, aspirowała do tej grupy.

Elita zawsze wytwarzałą rodzaj podciśnienia wchłaniającego zwykłych ludzi. „Szaraki” chciały być elitą, marzyły o wejściu do tego „lepszego” klubu. I tak było jeszcze w dwudziestym wieku.

A teraz co?

Do jakiej elity aspirują „zwykli ludzie”? Czy jest teraz w naszym kraju jakaś elita? Czy jest jakaś grupa społeczna wyróżniająca się statusem materialnym, duchowym, oraz intelektualnym? Czy jest jakaś „szlachta”, na którą „chłop pańszczyźniany” patrzy z mieszaniną zazdrości i podziwu? Czy jest jakieś mieszczaństwo, do którego można się dostać przez wykształcenie, przedsiębiorczość, oczytanie, erudycję i walory ducha?

Jest?

Przychodzi mi do głowy tylko jedna taka grupa. To tzw. „celebryci”. Czyli ludzie z różnych powodów (albo bez powodu) pokazujący się w mediach. Podobno „zwykli ludzie” marzą o celebryckiej sławie. Pokazuje to dobitnie popularność wszelkiego rodzaju pudelków, talentszołów i tabloidów.

Sęk w tym, że celebrytą można się stać na różne sposoby i walory ducha, przymioty charakteru, dobry gust i czytanie wcale nie są tu najważniejsze. Raczej wręcz przeciwnie. Jest to więc elita, czy antyelita?

Siłą rzeczy szlachta, czy potem mieszczaństwo byli „bardziej piśmienni” od reszty ludności. Oni również nie przypadkiem byli mecenasami wszelakiej sztuki. I nie tylko dlatego, że mieli kasę, ale głównie dlatego, że mieli taką POTRZEBĘ. Przede wszystkim potrzebę. Nie ma prawdziwej elity – nie ma potrzeby.

Cała właściwie sztuka do tej pory schodziła od elit do mas na zasadzie tzw. „zdrowego snobizmu”. To był stały kierunek. Teraz nie ma elit, nie ma kierunku i nie ma „zdrowego snobizmu”.

I ostatni palący problem rzeczywistości, o którym chcę trochę tu wspomnieć to nadmiar. Nadmiar wszystkiego, ale głównie nadmiar treści.

Niezłego „kontentu” fruwa wokół nas tyle, że choćbyśmy żyli pięćset lat – nie skonsumujemy. Nie przeczytamy nigdy wszystkich interesujących książek napisanych w zeszłym roku na Planecie Ziemia. Nie znajdziemy czasu na obejrzenie wszystkich filmów wartych obejrzenia. Nie poznamy nawet nazwisk najciekawszych twórców, publicystów, czy blogerów.

Jest tego za dużo.

I z każdą chwilą robi się więcej.

Tym bardziej, że oprócz interesujących i sensownych treści produkuje się całą masę niewiele wartej taniochy, którą wciska nam się przed oczy. Stwarza to nieprawdopodobny szum, hałas, gwar i zamieszanie. Ciężko w ogóle podjąć decyzję, na co poświęcić swój cenny czas.

Kiedyś, jako młody chłopak, szedłem po prostu do biblioteki w moim mieście i wszystko tam było warte przeczytania. Dziś idę do empiku i wychodzę skołowany z pustymi rękoma. Na półkach same „bestsellery”, „sensacje” i „arcydzieła”, a nazwiska autorów nic mi nie mówią, bo jest ich ZA DUŻO.

Rzeczywistość drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Moja rzeczywistość. Wasza na pewno jest inna.

PS.

Nie narzekam. Zauważam. Może trzeba usiąść i napisać o tym wszystkim komedię ;-)


Arcykapłani czy komedianci?

Zdjęcie autorstwa Marcina Kępskiego pożyczone z http://www.annamucha.pl

Czasami jest tak, że nie wiem, o czym mam napisać na tym blogu. Wtedy po prostu nie piszę nic.

Tak było i tym razem, do momentu, kiedy przeczytałem wywiad w Gazecie Wyborczej z Anią Muchą. Zainspirowało mnie to do zastanowienia się nad pewną radykalną zmianą, która ma miejsce w naszym kraju, a szerzej, również w dzisiejszym świecie.

Ta zmiana dotyczy aktorstwa.

Zmianę tę widać BARDZO wyraźnie w Polsce, bo u nas w ogóle zmiany zachodzą bardzo szybko i gwałtownie. Szczególnie w ciągu ostatnich 20 lat. A zawód aktora w tym czasie wykonał woltę całkowicie niebywałą i bezprecedensową. I symptomy tej zmiany widać na każdym kroku.

Otóż kiedyś, w zamierzchłych czasach peerelu aktorstwo nie było zawodem. Było powołaniem, misją, czasami wręcz kapłaństwem. Dostępu do tego kręgu wtajemniczonych Artystów broniły zasieki szkół aktorskich, fortyfikacje etatów teatralnych i zwarty szpaler państwowych instytucji filmowych, które decydowały, kto może być arcykapłanem sztuki, a kto nie.

Miało to oczywiście wiele wspólnego z panującym wówczas reżimem. Artyści zawsze mają lepiej w państwach zniewolonych. Z jednej strony mają bowiem rękę, która ich karmi (reżim), z drugiej mogą sobie tę rękę dowolnie gryźć. Oczywiście jeśli reżim na to pozwala, a u nas pozwalał.

Czytaj resztę wpisu »


Za co? Po co? Dla kogo?

Artyści są wszędzie, w każdej kulturze, w każdym narodzie, w każdych czasach. Talenty artystyczne są wśród ludzi tak rozpowszechnione, że bez cienia przesady można stwierdzić, że ma je każdy.

Każdy coś tam umie, jeden ładnie rysuje, drugi ma mocny głos i śpiewa, trzeci potrafi rozśmieszać, czwarty ma dryg do tańca. Każdy z nas jest artystą, przynajmniej potencjalnie.

Przez setki tysięcy lat ludzie mieli dużo wolnego czasu wieczorami, w jaskini, przy ognisku i potrzebowali sztuki, żeby nie umrzeć z nudów. Więc sobie śpiewali, tańczyli, opowiadali, rozśmieszali się, malowali na ścianach obrazy i śmiało można powiedzieć, że była to działalność codzienna i powszechna.

Artysta zawodowy to już wynalazek stosunkowo niedawny. Ma raptem kilka tysięcy lat i wziął się stąd, że gdzieś, kiedyś, jakiś król zapragnął sobie utrzymywać w charakterze dziwoląga jakiegoś artystę. I zaczęło się. Artyści przeszli na zawodowstwo.

Czytaj resztę wpisu »


Na co warto tracić czas

„Czas tracony z przyjemnością nie jest czasem straconym.” (John Lennon)

Ostatnio napisałem tu o ciszy. Przy okazji poruszyłem ważny temat doboru i selekcji treści jakimi karmimy nasz mózg. Teraz pora by ten temat trochę rozwinąć.

W taki sam sposób, w jaki potrzeba nam ciszy, potrzeba nam również treści. Potrzeba nam filmów, książek, muzyki, przemyśleń i informacji. Bez tego cisza mogłaby nas pochłonąć, zadusić i doprowadzić do intelektualnej śmierci z nudów.

Cała sztuka polega na znalezieniu odpowiedniego balansu pomiędzy ciszą a zgiełkiem oraz na odpowiednim wybraniu tego zgiełku. Bo nie muszę chyba nikogo przekonywać, że lepiej tracić czas na czytanie dobrych książek, a nie słabych. Lepiej oglądać interesujące filmy, a nie te nudne. Wydaje się to oczywiste, choć w praktyce różnie to wygląda.

Czytaj resztę wpisu »