„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Klawiatura mechaniczna – rozkosz z każdej naduszonej literki

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) - moje nowe narzędzie pracy.

CM Storm Quickfire XT (CHERRY MX BLUE) – moje nowe narzędzie pracy.

(Otóż, będzie to wpis dla ludzi piszących. Niepiszący nie znajdą tu niczego ciekawego.)

Zastanawialiście się kiedyś, ile razy uderzyliście palcem w klawisz komputerowej klawiatury? Ile literek w życiu wklepaliście w komputer? Ile dupo-godzin przesiedzieliście przed monitorem oraz klawiaturą właśnie? Czy klepanie literek na klawiaturze było miłe? Czy spotkanie waszego wszystko-jedno-którego paluszka z klawiszem dało wam jakąś, minimalną chociaż, zmysłową satysfakcję?

Dziwne pytania. Ale istotne dla piszących nałogowo.

Bardzo szacunkowo, lekką ręką i bardzo na oko oceniam, że mogłem do tej pory wklepać pomiędzy 3 a 4 miliony literek. Tyle mniej więcej razy każdy z moich paluszków spotkał się z klawiszem jednej z licznych klawiatur, które dotykałem na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat.

Tylko niektóre z tych klawiatur sprawiały mi frajdę przy dotykaniu. Jeśli siedzicie właśnie przy komputerze z „japkiem” w logo albo przy laptopie typu ThinkPad, to wiecie, o co chodzi. Wiecie, co to jest NIEZŁA klawiatura.

A czy wiecie, co to jest ŚWIETNA klawiatura? Jak dotyka się GENIALNEJ klawiatury? Jak odpowiada na muśnięcia palców naprawdę ZAJEBISTA, mechaniczna klawiatura komputerowa za co najmniej 300 złotych?

Właśnie na takiej klawiaturze teraz do Was piszę.

W wieku 46 lat postanowiłem sobie zrobić prezent i kupiłem pierwsze w życiu porządne narzędzie pracy pisarskiej. Oczywiście wcześniej zdarzało mi się pisać na klawiaturach ThinkPad’owych i kiedy przesiadałem się na jakieś tanie, membranowe badziewia, zaraz zaczynałem tęsknić. Choć nie do końca zdawałem sobie sprawę, za czym. Nie oszukujmy się, odkąd w naszej wersji kapitalizmu TANIOŚĆ zatriumfowała nad JAKOŚCIĄ, klawiatury komputerowe przestały dostarczać piszącym dotykowych rozkoszy. Ludzie w ogóle przestali zwracać uwagę na klawiaturę – wystarczyła jakakolwiek. Całe pokolenia wyrosły, nie zdając sobie sprawy, czym jest prawdziwa komputerowa KLAWIATURA MECHANICZNA.

No właśnie, czym jest?

Otóż to klawiatura, w której pod każdym klawiszem jest oddzielny, wysokiej klasy miniaturowy przełączniczek. Takie klawiatury robiono w latach 70. i 80. dwudziestego wieku do ówczesnych elektrycznych maszyn do pisania. Taką klawiaturę dołączyła firma IBM do swojego legendarnego już pierwszego komputera PC.

Potem nadeszła TANIOŚĆ i wymyślono klawiaturę membranową. Wszyscy natychmiast w orgii taniości zapomnieli o klawiaturach mechanicznych.

Czym się różni membranowa od mechanicznej?

Nie będę się tu wdawał w dywagacje techniczne, bo każdy już dzisiaj umie używać wujka gugla i niech sobie szuka sam. W skrócie powiem, że w klawiaturach membranowych trzeba nacisnąć klawisz „do dna”, żeby pojawiła się literka. I koniec. Trzeba po prostu walić w klawisze.

W klawiaturach mechanicznych wyposażonych w przełączniki „Cherry MX Blue” operacja stawiania literki jest dużo bardziej wyrafinowana – lekkie naciśnięcie klawisza powoduje dźwiękowy „klik”, połączony z odpowiedzią czuciową klawisza na palec i jednoczesnym postawieniem literki. Można sobie potem dalej wciskać lawisz do końca, ale po co? Z czasem palce przyzwyczajają się do „kliku” informującego je o postawieniu literki i pisanie staje się dużo szybsze, łatwiejsze, przyjemniejsze, bardziej precyzyjne, intuicyjne i wypasione.

Zaczynałem pisać moje scenariusze i treatmenty na staromodnej maszynie mechanicznej. Potem kupiłem sobie elektryczną maszynę do pisania. Potem przyszła era komputerów i wszechobecnej TANIOŚCI. Teraz kupiłem klawiaturę mechaniczną i wspomnienia wróciły. Wrócił tamten dotyk, tamten dźwięk, tamta sprężystość pod palcami. Pisanie nie jest tylko czynnością intelektualną. Pisanie to doświadczenie zmysłowe, dotykowe, to fizyczny kontakt z urządzeniem piszącym. Dla kogoś, kto pisze dużo, często i intensywnie, to musi mieć znaczenie.

A jak to się stało, że drogie, mechaniczne klawiatury rodem z szalonych lat osiemdziesiątych XX wieku wróciły teraz i znowu można je kupić w komputerowych sklepach pełnych taniochy?

Wcale nie z powodu pisarzy, dramaturgów, scenarzystów, dziennikarzy, redaktorów i tłumaczy. Te grupy zawodowe nie mają takiej mocy sprawczej. Mają ją gracze komputerowi. To bardzo ciekawa grupa ludzi, którzy przywiązują absurdalnie wielką wagę do używanego sprzętu. A klawiatura dla nałogowego gracza w komputerowe gry jest szczególnie ważna.

Mechaniczne klawiatury wymyślone kiedyś dla ludzi piszących zawodowo, teraz zabijają smoki, walczą z uzbrojonymi oddziałami terrorystów i sterują czołgami, śmigłowcami oraz artylerią walczącą zawsze po właściwej stronie. Z mechanicznej klawiatury lepiej się strzela niż z membranowej i to jest najlepszy dowód na wyższość JAKOŚCI nad TANIOŚCIĄ ;-)

No więc, z tego miejsca, chciałbym bardzo serdecznie podziękować graczom komputerowym za spowodowanie powrotu z zaświatów wysokiej jakości klawiatur mechanicznych. Genialnie mi się pisało ten wpisik dzięki Wam.

(Ten wpis nie jest przez nikogo sponsorowany. Nie prowadzę takiej działalności. Zawsze sam płacę za rzeczy, których używam. Jeśli coś tutaj chwalę, to tylko za darmo, bezinteresownie, z przekonania i z czystego serca.)


Bajka o złotej rybce i scenarzyście

Pewnego razu scenarzysta przechadzał się nad wodą. Szukał pewnie dawno zagubionej tu inspiracji, może naszła go jakaś melancholia i musiał pobyć sam, może po prostu przycisnął go pęcherz na spacerze i zszedł ze ścieżki na stronę, w zarośla, bliżej wody.

Stał więc tak, wbijając nieobecne i jak zwykle trochę mętne spojrzenie w burą toń, gdy nagle z głębiny wyłoniła się Złota Ryba. Popatrzyła trzeźwo na scenarzystę i, po chwili zrozumiałego wahania, przemówiła ludzkim głosem.

– Przepraszam, mam dla ciebie pewną propozycję.

Scenarzysta rozejrzał się wystraszony, ale nikogo nie zauważył. Zaniepokoił się tym jeszcze bardziej. Czyżby znowu słyszał głosy!? Na szczęście spojrzał na wodę i uspokoił się. Wszystko z nim w porządku, to mówiła ryba.

– Jesteś scenarzystą, prawda? Mam dla ciebie propozycję. – Powtórzyła Złota Ryba.

– Propozycję? – Upewnił się scenarzysta – Proszę. Słucham. Oczywiście.

– Przeleję ci zaraz na konto 5 milionów złotych.

Scenarzyście długa, cieniutka nitka śliny wypłynęła z ust, ale zaraz udało mu się ją wciągnąć z powrotem.

– Ale mam trzy warunki. – Ciągnęła rzeczowo Złota Ryba. – Po pierwsze, napiszesz scenariusz. – Scenarzysta uśmiechnął się triumfalnie, powinien dać radę.

– Po drugie, całe 5 milionów wydasz na wyprodukowanie filmu według tego scenariusza. Ani grosza z tych pieniędzy nie możesz wydać na cokolwiek innego niż swój film.

Z ust scenarzysty znowu zaczęła zwisać pajęczynka śliny.

– Po trzecie. – Kontynuowała Złota Ryba. – Dopiero pieniądze uzyskane z dystrybucji wyprodukowanego filmu będą twoje i będziesz mógł z nimi robić wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota. Zgadzasz się?

Scenarzysta obtarł ślinę rękawem, zgodził się skinieniem głowy i zemdlał.

W nocy znalazł go rowerowy patrol straży miejskiej i odwiózł na izbę wytrzeźwień, scenarzysta został ponadto oskarżony o sikanie w miejscach niedozwolonych i musiał zapłacić mandat. Ale wszystko to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Teraz myślał tylko o jednym. O Złotej Rybie i jej życzeniach.

Jaki jest morał z tej krótkiej bajki?

Nie rozmawiać z nieznajomymi rybami!

PS.

A teraz kochani scenarzyści usiądźcie na czterech literach i spróbujcie napisać scenariusz DOKŁADNIE według wskazówek Złotej Ryby.


Pożegnanie z Profesorem.

Edward Żebrowski

Edwarda spotkałem w Katowicach. Byłem już po wrocławskim kulturoznawstwie i ciekawiło mnie, kto przyjdzie uczyć reżyserów na katowickim Wydziale Radia i Telewizji. Byłem już człowiekiem ukształtowanym, swoje w życiu przeczytałem i przedyskutowałem. Byłem odporny na ściemę i wiedziałem mniej więcej, czego chcę.

Edward mnie zaskoczył. Nie poznałem wcześniej nikogo takiego jak on. Był facetem ze spójną, przemyślaną postawą intelektualną, miał przenikliwe spojrzenie, miał w sobie powagę i potrafił mówić tak, by go słuchano.

Każde zajęcia z Edwardem Żebrowskim były dla mnie wydarzeniem. Nie pamiętam już jak nazywały się zajęcia, które prowadził, ale pamiętam dobrze, że analizowaliśmy filmy pod kątem scenariusza.

Pamiętam jego analizę „Pulp Fiction”. Pamiętam jak mówił o „grze z widzem”, którą prowadził reżyser tego filmu. Dokładnie pamiętam tę analizę, jej sensowność, przenikliwość i wrażenie jakie na mnie zrobiła. Edward wiedział, co mówi. Reprezentował określone stanowisko, miał zdanie, potrafił „przeczytać” film, umiał go rozebrać na czynniki pierwsze. Ta zupełnie unikalna umiejętność zrobiła na mnie duże wrażenie.

Potem nasza znajomość się rozwijała. Pokazywałem mu swoje koncepty filmowe. Oceniał je. Rozmawialiśmy. Pamiętam, że te rozmowy były wtedy dla mnie bardzo ważne.

Była to niemal modelowa więź pedagoga z uczniem w szkole artystycznej. Niczego nie mógł mnie nauczyć, ale mógł mi TOWARZYSZYĆ. I wiedział, że na tym polega jego rola. Czasami wystarczyło jedno słowo, chrząknięcie, spojrzenie, mina. I już wiedziałem. I on wiedział. Nauka w szkole filmowej polega na KONTAKCIE ze starszym, bardziej doświadczonym kolegą. Niczym więcej.

Był życzliwy i uważny. Starał się pomóc. Starał się zrozumieć, o czym chcę opowiedzieć. Potrafił być czułym akuszerem,  wnikliwym krytykiem i ostrym dyskutantem, ale zawsze potrafił zachować delikatność i powściągliwość w stosunku do młokosa, który jeszcze nie wie jak i o czym chce opowiadać.

On wiedział. Ale przewlekła choroba nie pozwalała mu tworzyć. Przynajmniej tak się wydawało. Może wiedział o tworzeni zbyt dużo i to go paraliżowało? Zawsze mnie to zastanawiało – dlaczego nie tworzy, dlaczego tylko uczy?

Kiedyś w jego mieszkaniu na Powiślu, podczas rozmowy, nagle przeprosił mnie na chwilę i wyszedł do innego pokoju. Zostawił mnie na dobre kilkanaście minut. Kiedy wrócił, zobaczyłem człowieka bardzo cierpiącego. Więc rzeczywiście był chory.

Potem nasze drogi się rozeszły. Skończyłem reżyserię. Wybrałem kino rozrywkowe. On został ze swoimi studentami, a ja mam taką wadę, że jak idę do przodu, to nie oglądam się za siebie. Kontakt się urwał.

Teraz dowiedziałem się, że Edward Żebrowski umarł. I poczułem stratę.

Byliśmy zupełnie różni. Pochodziliśmy z innych pokoleń, z innych światów, z odmiennych epok i sposobów myślenia. Jednak były chwile, kiedy czułem, że bardzo chcę mieć takiego nauczyciela jak Edward.

Był świetnym pedagogiem. Jestem pewien, że powie to każdy student szkoły filmowej, który kiedykolwiek się z nim spotkał.

I ci studenci to najważniejsze, co Edward Żebrowski po sobie zostawił.

(Więcej o Edwardzie Żebrowskim w artykule Barbary Hollender.)


Gdzie u scenarzysty zaczynają się schody

„Są dwa rodzaje ludzi, ci co kończą to, co zaczynają i pozostała reszta.” (Robert Byrne – szachista amerykański)

Zacząć to każdy potrafi. Zaczynanie jest proste. Kiedy pojawia się pomysł, kiedy spada na nas z nieba i uderza w łeb z całą swoją mocą, jest to zazwyczaj pomysł na POCZĄTEK.

Ja przynajmniej tak mam. I przyznam się, że takie pomysły na film najbardziej lubię. Pojawia mi się we łbie pomysł na początek filmu i przez chwilę jestem szczęśliwy, że mam, że trafiłem, że objawiło mi się!

Potem przychodzi refleksja: przecież to tylko początek, to tylko pierwsza scena bądź sekwencja, to tylko pierwsze 10, 15, 20 stron scenariusza. A gdzie pozostałe 80? Gdzie reszta filmu!?

Zwróćcie uwagę, że wszystkie interesujące i ważne filmy dobrze się zaczynają. Słabe i nudne filmy też zazwyczaj dobrze się zaczynają. Różnica pojawia się gdzieś tak po początku, po ekspozycji, w okolicach 10-20 strony scenariusza.

W słabych filmach tam właśnie zaczyna się nuda, tam zaczyna się banał, nieoryginalność i mielizna. Dobre filmy w tym samym miejscu zaczynają się jakby na nowo. Po świetnej ekspozycji ruszają z kopyta, zaczynają nas interesować jakby bardziej, mają tam coś, co nie pozwala nam od nich oderwać oczu, co nas frapuje, trzyma nas za pysk, skupia naszą uwagę na resztę filmu.

Ciekawe, nie? Zacząć każdy potrafi, ale zrobić coś sensownego z tym, co się dobrze zaczęło, to już sztuka dostępna tylko wybranym.

Dlaczego tak jest?

Podejrzewam, że krótkie formy narracyjne są prostsze od długich. Początki są krótką formą narracyjną – kilka scen, zawiązanie akcji, doprowadzenie do tak zwanego „pierwszego punktu zwrotnego”. Frapujące zaczęcie, postawienie zagadki, wprowadzenie bohatera, zaciekawienie widza przez zaledwie parę minut jest łatwe.

Schody scenarzysty zaczynają się później.

Właściwie cały ŚRODEK filmu to schody. Jak się przez te schody sensownie przejdzie to zakończenie pisze się samo. Zakończenie wtedy jest proste. Dobrego scenarzystę nie poznaje się po tym jak zaczyna i jak kończy. Poznaje się go po tym, jak radzi sobie na schodach (czyli w środku opowieści).

A żeby na tych schodach nie polec, trzeba sporo wiedzieć o opowiadanej historii. O czym jest? Dlaczego jest o tym? Kto jest bohaterem i dlaczego? O co walczy bohater i dlaczego? Z kim walczy bohater? Co się w nim zmienia? To wszystko musi się rozegrać na schodach.

Dlatego nie warto na nie wchodzić bez przygotowania. Bez GRUNTOWNEGO przemyślenia podstawowych pytań dotyczących opowiadanej historii. Nieprzygotowany scenarzysta ZAWSZE polegnie na schodach.

Kiedyś wpadł mi w ręce interesujący wywiad ze znanym pisarzem Williamem Whartonem. Zdradził tam ciekawą metodę na radzenie sobie na schodach. W bardzo ciekawy sposób przygotowywał się do wejścia na schody. Otóż stawiał sobie kamerę wideo i opowiadał do kamery swoją, nienapisaną jeszcze powieść. Ględził do kamery godzinami, nagrywając na nią całe to ględzenie.

Potem podłączał kamerę do telewizora i oglądał opowiedzianą samemu sobie opowieść. Kiedy skończył, wyciągał wnioski odnośnie nudności tego co zobaczył i… zaczynał od początku.

Opowiadał samemu sobie nienapisaną jeszcze powieść kilka razy. Od początku do końca, własnymi słowami, tak jakby opowiadał ją komuś innemu. Mógł sobie to odtworzyć na drugi dzień, za tydzień, za miesiąc. Mógł to obejrzeć z dystansu. Kiedy uznawał, że CAŁOŚĆ się klei, zaczynał pisać.

Sprytne.

Człowiek, opowiadając coś własnymi słowami, drugiemu człowiekowi mobilizuje swój mózg do NIENUDZENIA. Nie chce wypaść słabo, chce zrobić wrażenie na słuchaczu, podświadomie chce go uwieść swoją opowieścią. Kamera video rejestrująca opowiadającego działa tak samo jak słuchacz. I dzięki niej właśnie William Wharton w swoich powieściach nie nudził.

Oczywiście sposobów przygotowania się do wejścia na schody jest więcej. Każdy autor powinien wypracować własny sposób radzenia sobie ze schodami.

Inaczej nigdy ich sensownie nie pokona.


Podróż bohatera o tysiącu twarzach

Nie wiadomo, co człowiek wynalazł najpierw – język czy opowieść.

Biorąc sprawę na logikę, język (sposób komunikacji) powinien być pierwszy. Opowieść musiała przyjść potem. Ja jednak uważam, że te dwa wynalazki, to tak naprawdę jeden wynalazek. Bo język JEST opowieścią. Każde zdanie składające się z podmiotu i orzeczenia jest opowieścią. I niemożliwym jest powiedzenie czegokolwiek sensownego, co nie byłoby opowieścią.

Wniosek stąd taki, że opowieści są równie stare jak język. I to bardzo ważna konstatacja.

Ludzie opowiadają sobie opowieści od zarania języka. Są to opowieści bardzo stare, dużo starsze niż pismo, które zostało wynalezione stosunkowo niedawno. Ludzkie opowieści podawane z ust do ust poprzez pokolenia przetrwały do dzisiaj.

To mity, legendy i podania ludowe.

Każda kultura ma swoje specyficzne mity. Są ich tysiące. Jeśli się jednak je dokładnie zanalizuje, można dojść do wniosku, że są do siebie bardzo podobne.

Takiej analizy dokonał w połowie XX wieku Joseph Campbell, jeden z najwybitniejszych w dziejach mitografów, religioznawców i antropologów kultury. Opisał swoje wnioski w obszernym, naukowym dziele „Bohater o tysiącu twarzach” („The Hero with a Thousand Faces”). Doszedł w niej do bardzo ciekawego pojęcia „monomitu”. Czyli zbioru pewnych uniwersalnych motywów, archetypów i sytuacji występujących we wszystkich mitach znanych człowiekowi. Doszedł do uniwersalnej opowieści, którą opowiadają sobie ludzie od zarania dziejów.

Oczywiście natychmiast badaniami  Campbell’a zainteresowało się Hollywood. Ale ponieważ „Bohater o tysiącu twarzach” jest książką dużą, trudną i naukową, zaraz znalazł się fachowiec (Chris Vogler), który streścił ją prostymi słowami na siedmiu stronach i pokazał producentom Disneya.

I w Hollywood wybuchła bomba. W końcu znaleziono przepis na idealną opowieść. Przepis prosty, klarowny i udowodniony naukowo. I filmy według tego przepisu zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu.

Czytaj resztę wpisu »


Opowiedz, co widzisz na zdjęciu

Jest sobie takie oto zdjęcie, jak powyżej.

Co na nim widać? Jaką historię ta prosta focia opowiada? Ile jest możliwych opowieści w tym zdjęciu?

Jest to banalne, prościutkie, elementarne ćwiczenie znane wszystkim dzieciom z pierwszej klasy każdej szkoły filmowej na kierunku scenopisarstwo. Jest to ćwiczenie tak podstawowe i nośne, że właściwie, żeby wykształcić fachowca-scenarzystę, wystarczy TYLKO to jedno ćwiczenie i kilka odpowiednich fotografii.

Jakie potencjalne opowieści niesie ta fotka? Kim jest ON? Kim jest ONA? Czy właśnie się spotkali? Czy właśnie się żegnają?

Czy poznali się niedawno? Czy znają się od lat? Czy mają dzieci? Czy chcą je mieć?

Czy ONA cieszy się, że ON przyjechał? Czy może ONA cieszy się, że ON odjeżdża?

Na jaką wojnę ON wyjeżdża? Albo z jakiej wojny wraca? Czy się kochają? Czy tylko udają miłość?

Kogo spotkał w swoim życiu ON na odległej wojnie? Kogo spotkała ONA, kiedy jego nie było? Czy te spotkania były dla nich ważne?

Czy ONA jest zadowolona, że jej ukochany jest żołnierzem? Czy ON jest żołnierzem z zamiłowania, czy z innych przyczyn? Za jaką sprawę walczy ON? Dlaczego ONA się na to godzi? Czy JEJ to pasuje?

Jak im się układa? Zadowalają ich ciągłe rozłąki? Lubią ten dreszczyk emocji, kiedy ON wyjeżdża i nie wiadomo, czy wróci? Lubią te chwile, kiedy witają się po jego powrocie, długo, mocno i do utraty tchu?

Skąd pochodzą? Jakie mieli dzieciństwo? Jakich mają rodziców? Jakie mają rodzeństwo? Z kim przyjaźni się ONA? Z kim przyjaźni się ON?

Ilu ludzi w swojej żołnierskiej karierze zabił? Jak z tym brzemieniem żyje? Czy budzi się w nocy z krzykiem? Czy pasuje JEJ, że ON w nocy krzyczy? A jeśli nie krzyczy, to czy (i dlaczego) lubi zabijać bliźnich?

O czym marzy ON? O czym marzy ONA? Czy wiedzą nawzajem o swoich marzeniach, czy może ukrywają je przed sobą?

Takich pytań może być jeszcze tysiąc.

Jak na wszystkie kompetentnie, sensownie i spójnie odpowiemy, powstanie opowieść godna kinowego ekranu.

A to tylko jedno proste zdjęcie znalezione przypadkiem w Internecie. To tylko mała iskierka, inspiracja, pomysłek, płomyczek.

Od takich właśnie iskierek wszystko się zaczyna ;-)


Kogo autor powinien lubić i szanować

Przypomnijcie sobie wszystkie nieudane filmy, które widzieliście. Już?

A teraz przypomnijcie sobie wszystkie te udane. Już?

To teraz możecie zweryfikować na podstawie własnych doświadczeń oczywiste twierdzenie, które za chwilę tu wypowiem.

Otóż, filmy udane od filmów nieudanych różnią się nastawieniem autora to WIDZÓW i do BOHATERÓW opowiadanej historii. Jak autor LUBI i SZANUJE jednych i drugich – film jest udany. Jak nie lubi i nie szanuje – film nie może się udać.

Przypomnijcie sobie „Jak rozpętałem Drugą Wojnę Światową”. Tadeusz Chmielewski UWIELBIAŁ swojego Franka Dolasa. Widać to było w każdej minucie tej komedii. Marian Kociniak również KOCHAŁ graną przez siebie postać. Widać to było w każdym grymasie, w każdym geście i każdej sytuacji.

Przypomnijcie sobie „Seksmisję” Juliusza Machulskiego. Maks i Albert byli pieszczeni i kochani nie tylko przez reżysera. Kochali ich również aktorzy, którzy grali te role. Nic dziwnego, że pokochali ich widzowie.

Przypomnijcie sobie serial „Kariera Nikodema Dyzmy”, przypomnijcie sobie „Czterdziestolatka”, albo „Stawkę Większą niż Życie”. To wielkie manifestacje autorskiej EMPATII dla kreowanych postaci. To majstersztyki głębokiego SZACUNKU dla widowni.

Dlaczego widz ma polubić postać, której sam autor nie lubi!? Dlaczego ma się przejąć i zainteresować losami kogoś, z kogo autor szydzi, kogo OŚMIESZA i kogo uważa za gorszego!?

Dlaczego widz ma oglądać film, w którym z każdego kadru bije przekaz: „Ja, Autor, jestem od ciebie widzu lepszy, fajniejszy, mądrzejszy i bardziej zajeb*sty.”!?

Nie ma żadnego powodu by takie filmy oglądać.

I widzowie ich nie znoszą.

Dlatego dobry scenariusz to list miłosny.

Z tego listu ma wynikać miłość autora do kreowanych postaci. Musi również bić z tego listu głęboka sympatia i szacunek dla widza, którego chcemy zaprosić do kina.

W przeciwnym wypadku kino będzie PUSTE.

A nie ma nic smutniejszego niż puste kino.