„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Zapisywanie scenariusza – jazda bez trzymanki

Właśnie po miesiącu intensywnego pisania odkryłem, że scenariusza się nie PISZE. Scenariusz filmowy się ZAPISUJE.

Nie zawsze tak miałem, więc odkryłem tę prostą prawdę dopiero teraz. Nie musi ona oczywiście dotyczyć każdego i zawsze, bo, jak wiadomo, w przypadku twórczości żadne ogólne prawidła i zasady NIE ISTNIEJĄ. Istnieje tylko własne, prywatne, subiektywne i intymne doświadczenie twórcy. A moje właśnie takie było w przypadku tego scenariusza.

Scenariusz filmu jest dokładnie tym samym, czym projekt architektoniczny budynku. Niby rysunek, ale nie chodzi o piękno kreski i pewność ręki. Niby napisany, ale nie chodzi o radość czytania, celność  metafory, czy urodę literackiej frazy. To zaledwie plan tego, co trzeba zrobić. Projekt czegoś zupełnie innej natury. Plan przyszłego filmu, plan mającej powstać budowli.

Widzieliście kiedyś projekty architektoniczne domu? Rzut z góry, rzut z boku, dokładne wymiary, oznaczenia użytych materiałów, laik właściwie niewiele z tego zrozumie.

Podobnie jest ze scenariuszem. Czytanie scenariusza to rzadka umiejętność porównywalna z umiejętnością czytania dokumentacji budowlanej. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że przecież czytać każdy umie i nie trzeba kończyć politechniki, żeby dać radę.

Rysowanie dokumentacji architektonicznej nie jest malarstwem, grafiką czy rysunkiem artystycznym. Tworzenie scenariusza nie jest pisaniem (jak pisanie powieści). Jest zapisywaniem. Zapisywaniem filmu, który scenarzysta kręci sobie najpierw i ogląda w głowie. Jeśli scenarzysta filmu nie nakręcił i nie obejrzał w głowie, nic sensownego nie napisze.

Nie wiem, dlaczego, ale zapisywanie scenariusza jest dla mnie zawsze bardziej emocjonujące niż kręcenie filmu na planie.

Na planie tyle się dzieje, jest tyle ludzi, są emocje, stres, nerwy, przeciwności, kłopoty, momenty zachwytu, szczęścia i spełnienia. Wydaje się, że mało jest bardziej emocjonujących przeżyć, niż kierowanie planem filmowym z reżyserskiego krzesła.

Owszem, okres zdjęciowy jest emocjonujący. Ale nie ma porównania z zapisywaniem scenariusza :)

Nie wiem, jak jest u innych, ale u mnie samotne tworzenie czegoś z niczego jest zawsze mocno rozhuśtujące. Pracuję cały czas – dopóki nie powstanie cały draft, myślę o nim nawet na śpiąco. Ale najwięcej wymyślam, spacerując. Siadam do zapisywania, jak wiem, co mam zapisać. Piszę bardzo szybko, więc nie zajmuje mi to dużo czasu. Zapisywanie to czynność raczej mechaniczna, techniczna, klepanie w klawiaturę czasami nawet dziesięć tysięcy znaków dziennie.

Jak nie wiem, co mam zapisać, spaceruję, biegam, jeżdżę na rowerze, wkurzam się, piję rozcieńczony etanol, krzyczę na żonę i rzucam dziećmi o ścianę. To zazwyczaj pomaga :)

I znowu zakładam słuchawki, puszczam rytmiczną, głośną muzę i zaczynam zapisywać. Staram się kończyć dzień, dokładnie wiedząc, co będę zapisywał jutro. Ta cenna rada Hemingwaya działa bezbłędnie – zawsze przerywaj codzienne pisanie w miejscu, w którym wiesz, co pisać dalej.

Wszystko, całe to szaleństwo, emocje i wzmożenie podporządkowane jest jednemu – skończyć pierwszą wersję scenariusza. Potem będą następne wersje i kolejne poprawki. Ale najważniejsze jest skończyć pierwszą wersję, mieć ją jak najlepszą, żeby w późniejszej pracy odbijać się z jak najwyższej trampoliny.

I tak się właśnie stało. Mam tekst. Pomysł nosiłem w głowie wiele lat. Miesiącami kombinowałem, zanim siadłem do zapisywania. W końcu zapisywanie – miesiąc samotnej, wariackiej jazdy bez trzymanki, która odbywała się we wnętrzu mojej głowy i na długo pozostanie w moich wspomnieniach.

O filmie będziecie informowani na bieżąco :)


Kogo autor powinien lubić i szanować

Przypomnijcie sobie wszystkie nieudane filmy, które widzieliście. Już?

A teraz przypomnijcie sobie wszystkie te udane. Już?

To teraz możecie zweryfikować na podstawie własnych doświadczeń oczywiste twierdzenie, które za chwilę tu wypowiem.

Otóż, filmy udane od filmów nieudanych różnią się nastawieniem autora to WIDZÓW i do BOHATERÓW opowiadanej historii. Jak autor LUBI i SZANUJE jednych i drugich – film jest udany. Jak nie lubi i nie szanuje – film nie może się udać.

Przypomnijcie sobie „Jak rozpętałem Drugą Wojnę Światową”. Tadeusz Chmielewski UWIELBIAŁ swojego Franka Dolasa. Widać to było w każdej minucie tej komedii. Marian Kociniak również KOCHAŁ graną przez siebie postać. Widać to było w każdym grymasie, w każdym geście i każdej sytuacji.

Przypomnijcie sobie „Seksmisję” Juliusza Machulskiego. Maks i Albert byli pieszczeni i kochani nie tylko przez reżysera. Kochali ich również aktorzy, którzy grali te role. Nic dziwnego, że pokochali ich widzowie.

Przypomnijcie sobie serial „Kariera Nikodema Dyzmy”, przypomnijcie sobie „Czterdziestolatka”, albo „Stawkę Większą niż Życie”. To wielkie manifestacje autorskiej EMPATII dla kreowanych postaci. To majstersztyki głębokiego SZACUNKU dla widowni.

Dlaczego widz ma polubić postać, której sam autor nie lubi!? Dlaczego ma się przejąć i zainteresować losami kogoś, z kogo autor szydzi, kogo OŚMIESZA i kogo uważa za gorszego!?

Dlaczego widz ma oglądać film, w którym z każdego kadru bije przekaz: „Ja, Autor, jestem od ciebie widzu lepszy, fajniejszy, mądrzejszy i bardziej zajeb*sty.”!?

Nie ma żadnego powodu by takie filmy oglądać.

I widzowie ich nie znoszą.

Dlatego dobry scenariusz to list miłosny.

Z tego listu ma wynikać miłość autora do kreowanych postaci. Musi również bić z tego listu głęboka sympatia i szacunek dla widza, którego chcemy zaprosić do kina.

W przeciwnym wypadku kino będzie PUSTE.

A nie ma nic smutniejszego niż puste kino.


Zadanie dla scenarzysty

Wyobraźcie sobie scenarzystę. Siedzi bidulek przed komputerem, wpatruje się w pusty ekran edytora tekstu i chce napisać jakiś fajny film. Chce coś wymyślić, chce opowiedzieć historię, która zadziwi świat, która zmusi widzów do wyjścia z przytulnych domów i pójścia w chłodny, mokry wieczór do kina.

Siedzi chłopina, wpatruje się w pusty ekran komputera i może napisać WSZYSTKO. Może pójść każdą możliwą i niemożliwą drogą. Może opowiedzieć, o czym chce. Ma przed sobą rozstaje składające się z tysięcy możliwych kierunków.

W którym kierunku pójść? O czym napisać? Czym zadziwić świat?

To duży problem. Można tak siedzieć całe życie, nie napisawszy ani literki.

I nie jest to tylko problem scenarzystów, ale każdego artysty chcącego coś stworzyć.

A teraz wyobraźcie sobie innego scenarzystę. Ten ma konkretne zamówienie. Ma napisać thriller kryminalny, dziejący się współcześnie w Warszawie, którego głównym bohaterem jest młoda, niedoświadczona policjantka. Tematem filmu ma być walka młodej dziewczyny z groźnym gangiem produkującym amfetaminę i sprzedającym ją na całą Europę.

No i kto ma lepiej? Ten pierwszy scenarzysta, czy ten drugi? Ten, który pisze na zamówienie, czy ten, który jest WOLNY od zamówień?

Od razu odpowiem na to niełatwe pytanie.

Otóż zamówienie to rzecz BARDZO WAŻNA w tworzeniu. Tak powstało wiele najwybitniejszych dzieł sztuki światowej. Nie tylko filmów.

I zamówienie nie musi wcale pochodzić od mecenasa, księcia, króla, papieża, bogatej korporacji, urzędu państwowego czy diabolicznego producenta filmowego z oślinionym cygarem w zębach.

Zamówienie można zlecić sobie samemu.

Scenarzysta sam może sobie postawić zadanie. Może sam je wyniuchać swoją sfatygowaną intuicją, doprecyzować, zlecić własnej osobie i potem skrupulatnie je wypełnić.

To pomaga.

Czasami wręcz nie ma innej drogi ;-)


O czym opowiadać – czyli pytanie zasadnicze

Łatwo jest zrobić film. Wystarczy trochę grosza, dobry scenariusz, głowa na karku i fachowa ekipa filmowa.

Dużo trudniej jest zdobyć dobry scenariusz. Tego towaru jest mało na wolności. Głównie dlatego, że trudno taki scenariusz napisać. Nie jest to jednak niemożliwe. Dlatego raz na jakiś czas gdzieś w świecie pojawia się taki tekst i powstaje z niego niezły film.

Napisać dobry scenariusz jest łatwo, jak się ma dobry temat, trochę umiejętności i talent. Z tych trzech rzeczy najbardziej unikalna jest ta pierwsza: dobry temat.

I tu dochodzimy do tytułowego pytania zasadniczego: O czym opowiadać?

Jeśli uważasz się za „Wielkiego Artystę” nie czytaj dalej tego wpisu. Nie jest dla ciebie. „Wielcy Artyści” nie zadają sobie takiego pytania. Oni zawsze wiedzą o czym chcą opowiadać. Zazwyczaj zresztą opowiadają o sobie. Jednemu na milion się udaje i z „Wielkiego Artysty” zostaje po prostu wielkim artystą. Dostaje Nobla, Oskara, Bookera, Palmę albo Niedźwiedzia, czy co tam jeszcze i w końcu staje się nieśmiertelny. Jeden na milion.

Czytaj resztę wpisu »