„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Zapominanie

Upadki na planie filmu WKRĘCENI 2 zdarzały się każdemu. (foto: © MTLMaxfilm)

Upadki na planie filmu WKRĘCENI 2 zdarzały się każdemu. (foto: © MTLMaxfilm)

Najpierw, pisząc sequel, musiałem zapomnieć, o czym była pierwsza część. Potem, poprawiając każdą kolejną wersję scenariusza, musiałem zapomnieć, o czym była poprzednia.

Kiedy w końcu wszedłem na plan, trzeba było zapomnieć, o czym był scenariusz. Wolałem, jak przeczytają mi go aktorzy i ekipa. Chciałem spojrzeć na swój tekst ich oczyma. Wolałem i zawsze wolę uruchamiać talenty innych artystów, niż pielęgnować i pieścić się z własnym.

W zapomnienie własnego scenariusza na planie musiałem włożyć sporo wysiłku. Ale opłaciło się. Mam wrażenie, że było twórczo, inspirująco i nieoczekiwanie.

Ale to nie koniec mojego zapominania.

Teraz zaczyna się montaż i trzeba będzie zapomnieć wszystko to, co pamięta się z planu. Wszystkie te planowe walki, wzmożenia i starania w montażowni tracą znaczenie. Tu liczy się tylko ukręcony materiał i to, ile sensownego filmu można z niego posklejać. I to się właśnie dzieje.

Potem, w dalszej części postprodukcji, na udźwiękowieniu, korekcji, efektach, zapominam o montażu. Na zgraniu wkładam wiele wysiłku, żeby zapomnieć o wszystkich poprzednich fazach produkcji i spojrzeć na film, jakbym go widział po raz pierwszy w życiu.

Na premierze zapominam o całym świecie i obserwuję tylko, czy widownia się śmieje i w których miejscach.

Parę tygodni po premierze zapominam o filmie i myślę już wyłącznie o tym, co by tu nowego napisać.

Sporo zaliczam tych zapomnień w trakcie jednej produkcji, przyznacie.

Przy tym filmie jednego jednak nie zapomnę nigdy – ekipy i aktorów. Rzadko się zdarza, żeby tak dużo, tak różnych osobowości tak dobrze pasowało do siebie i do realizowanego projektu.

Mam nadzieję, że efekt na ekranie będzie niezapomniany ;-)


Asceza – mój przepis, jeszcze niewypróbowany

Do picia tylko czysta woda. Może być zimna, ciepła albo gorąca. Według upodobania.

Do jedzenia tylko produkty nieprzetworzone, świeże, naturalne. Nic mielonego, sproszkowanego, mieszanego, spulchnianego, przygotowanego nie wiadomo z czego, wieloskładnikowego, sztucznego. Tylko proste, prymitywne, podstawowe jedzenie, w niewielkich ilościach, najwyżej trzy razy dziennie.

Żadnych słodkich smaków. Wyjątkiem są owoce, ale w bardzo niewielkiej ilości i nie codziennie.

Żadnych używek – zero kawy, herbaty, kakao, nikotyny, alkoholu oraz innych środków halucynogennych.

Zakaz patrzenia w jakiekolwiek elektroniczne ekrany. Zakaz słuchania jakichkolwiek elektronicznie odtwarzanych dźwięków i głosów. Wyjątkiem jest tylko sytuacja, kiedy obcujemy ze Sztuką – filmem, tekstem literackim, muzyką, plastyką. Jednak z dużym umiarem, nie codziennie, w skupieniu i tylko z dziełami najwyższych lotów.

Zakaz czytania jakiejkolwiek papierowej prasy, dzienników, tygodników, miesięczników, kwartalników. Z papieru można czytać tylko literaturę piękną, najlepszą z możliwych i nie za często.

Poza tym wszystko inne jest dozwolone.

Ile byście wytrzymali?

:-)

Przez wieki asceza była czymś godnym największego szacunku. Uważano, że nic tak wspaniale nie kształtuje ducha, nie wyrabia umysłu i nic tak nie przybliża do Absolutu, jak właśnie asceza.

Najważniejsi święci, myśliciele i filozofowie praktykowali ascezę. Oczywiście nie cały czas, nie całe życie, często były to tylko okresy ascezy, tygodnie albo miesiące. Ale to wystarczało, żeby ich umysły osiągały wyżyny sprawności niedostępne normalnym śmiertelnikom.

I nie mam tu na myśli niczego religijnego. Asceza występuje w prawie wszystkich religiach, ale jest to postawa znacznie szersza, o wiele dalej sięgająca niż chrześcijańskie klasztory, buddyjscy mnisi, czy hinduscy święci mężowie.

We współczesnym, zachodnim, konsumpcyjnym turbokapitalizmie proponowanie postawy ascetycznej jest głębokim nietaktem. Jest idiotyzmem i czymś, czego nie sposób zrozumieć bez wódki.

Po co się samoograniczać? W jakim celu!?

Może na przykład w dokładnie tym samym celu, co kiedyś – żeby dostąpić stanu skupienia umysłu niedostępnego normalnym śmiertelnikom. Żeby coś na spokojnie przemyśleć. Coś stworzyć. Wpaść na pomysł. Coś zrozumieć. Coś zmienić. Do czegoś się przygotować. Żeby się trochę udoskonalić duchowo. Żeby ćwiczyć siłę woli. Albo po prostu, żeby nie zwariować od permanentnego nadmiaru nieistotnych wrażeń.

To mało?

Mój przepis na współczesną ascezę dla twórcy, lub jak kto woli człowieka kreatywnego, który zamieściłem na początku tego wpisu, nie jest żadnym umartwianiem się, pustelnictwem, czy samobiczowaniem.

To prosta recepta na wyciszenie się. Na umiar w konsumpcji cielesno-umysłowej strawy, której wszędzie pełno. To przepis na chwilę oczyszczenia z całego tego toksycznego błota, które się do nas przylepia, nie wiadomo kiedy, podczas naszego mimowolnego, zawrotnego rajdu przez pokręcony dwudziesty pierwszy wiek.

I czasami miewam straszną ochotę, żeby sobie ten mój przepis na ascezę zaaplikować. Choćby na miesiąc :)


Karty do codziennego głosowania

W „mediach informacyjnych”, które niepostrzeżenie stały się show-biznesem, dużo ostatnio „poważnych polityków”, którzy niepostrzeżenie stali się komediantami. Nazywa się to „kampania wyborcza”, ale, jak wiele rzeczy w dzisiejszym świecie, ta również nie jest tym, czym się wydaje.

To farsa. Spektakl. Cyrk. Serial komediowy.

Bo cała dzisiejsza polityka w zachodnim świecie, do którego dzięki Bogu należymy, jest farsą. Zbliżają się niby jakieś tam wybory, ale większość ludzi na nie nie pójdzie. I słusznie. Bo wybory dzisiejszych polityków świata zachodniego niewiele różnią się od Konkursu Eurowizji, i mają niewiele więcej znaczenia od esemesowego plebiscytu na najfajniejszego tancerza w telewizorze.

Politycy dzisiaj nie rządzą zachodnim światem. Nic ważnego od nich nie zależy. Zrzekli się jakiś czas temu swej demokratycznie legitymizowanej władzy. Sprzedali ją komuś, kto za nią dobrze zapłacił. I dzisiaj w zachodnim euro-atlantyckim świecie rządzą tzw. rynki finansowe, wielkie korporacje, ludzie kontrolujący surowce mineralne, banki, właściciele kapitału i fundusze tym kapitałem zarządzające.

A na nich można głosować codziennie. Niepotrzebne są żadne wybory od wielkiego dzwonu, niepotrzebne są lokale wyborcze i urny. Na dzisiejszych władców świata głosujemy przy pomocy swoich własnych pieniędzy. Codziennie. W każdym sklepie, stacji benzynowej i każdym innym miejscu, gdzie wydajemy nasze ciężko zarobione pensje. Każdy wydany grosz to głos oddany na tego, komu go przekazujemy.

Na stacjach benzynowych Polacy zgodnie głosują na Władymira Putina i jego aktualną politykę względem bratnich narodów byłego ZSRR. O ile by było łatwiej, gdyby na każdym dystrybutorze z paliwem było napisane, skąd to paliwo pochodzi. Nawet gdyby paliwo zrobione z ropy arabskiej, czy norweskiej było dużo droższe, znaleźliby się tacy, którzy kupiliby je zamiast rosyjskiego. W końcu nie każdy chce wspierać Putina.

W wielkich super-tanich marketach wielkopowierzchniowych głosujemy za niemieckimi, portugalskimi, szwedzkimi lub francuskimi właścicielami. Głosujemy za ich polityką kadrową, płacową, socjalną względem swoich pracowników. Za ich systemem optymalizacji podatkowej i sposobem traktowania polskich dostawców. Każda wydana złotówka to twój głos poparcia dla tych ludzi i ich działań.

Kupując tanie, chińskie towary głosujesz za Komunistyczną Partią Chin i jej polityką względem miliarda ludzi żyjących w granicach Chińskiej Republiki Ludowej. Głosujesz za modelem autorytarnego socjal-kapitalizmu, jaki tam zbudowano i w pełni popierasz decyzje Sekretarza Generalnego tej partii.

Podobnie jest z tanimi ciuchami znanych marek z Bangladeszu, Indonezji, czy Malezji. Każda złotówka wydana na te towary jest głosem za sposobem ich wytworzenia, za warunkami pracy panującymi w tamtejszych fabrykach i za niszczeniem tamtejszego środowiska naturalnego przez gigantyczne farbiarnie, tkalnie i uprawy bawełny.

Nie ma żadnego znaczenia dla świata, czy w nadchodzących wyborach zagłosujesz za panem X, Y, czy może za panią Z. Ma natomiast ogromne znaczenie, jaki kupisz sobie samochód. Jaki komputer. Z jakiej fermy wybierzesz jajka na śniadanie. To jest prawdziwy wybór mający REALNE przełożenie na życie tysięcy robotników japońskiej fabryki samochodów, tajwańskiej fabryki laptopów, czy polskiego właściciela kur niosek.

I te polityczne wybory trwają zawsze. Codziennie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszędzie.

I są to jedyne wybory jakie mają dzisiaj sens w zachodnim, euro-atlantyckim świecie, do którego dzięki Bogu, należymy.


Wojna „SIŁY” z „KASĄ”

Uwaga! Będę mocno filozofował. Miewam niestety czasem taką potrzebę i zamierzam jej się właśnie oddać :)

Otóż, zamierzam wyjaśnić sobie w prostych, żołnierskich słowach, o co chodzi w ukraińskiej wojnie na poziomie najbardziej elementarnych procesów cywilizacyjnych, najprostszych pojęć, idei i wartości współczesnego świata.

Krótko mówiąc, zamierzam dotrzeć do SEDNA tej wojny. Do jej korzenia, rdzenia i praprzyczyny. Chcę ją zdekonstruować do cna. Uważam, że to ważne, bo zawsze warto wiedzieć, dlaczego wybucha wojna. Szczególnie, jeśli wybucha ona tak blisko naszych granic.

No więc, proszę zapiąć pasy, zaczynam kombinować.

Startując z takim wywodem, zawsze warto wiedzieć, gdzie akurat jest WŁADZA. Dobrze jest wiedzieć, czyja jest władza i do kogo na danym terenie należy ostatnie słowo. Niby to oczywiste, niby wiadomo, jak wygląda struktura władzy we współczesnych społeczeństwach. Z pozoru żadna to tajemnica. A jednak…

… jednak warto czasem przedrzeć się intelektualnie przez mgłę pozorów, kłamstw i propagandy, żeby zrozumieć, kto NAPRAWDĘ sprawuje władzę na danym terenie. Bez tego nie sposób zrozumieć, co się wokół dzieje.

Ponieważ od kilku tysięcy lat żyjemy w cywilizacji miejskiej, można spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że władza znajduje się gdzieś w miastach. A teraz przyjrzyjmy się samym miastom. Otóż władza zazwyczaj zajmuje najlepiej położone i najokazalsze nieruchomości w mieście. Już od najwcześniejszych miast Sumeru, Mezopotamii i starożytnego Egiptu ta zasada sprawdza się niezawodnie – chcesz wiedzieć, kto ma REALNĄ władzę, rozejrzyj się po aktach własności najokazalszych budowli w mieście.

Porównajmy na przykład Nowy Jork i Moskwę. Najokazalsze drapacze chmur na Manhattanie należą do prywatnego biznesu („KASA”). Najokazalsze budowle w Moskwie należą do państwa („SIŁA”), do Cerkwi Prawosławnej (czyli też do państwa) lub do oligarchów (czyli ludzi całkowicie posłusznych państwowej „SILE”).

Mamy zatem dwie zasadnicze możliwości – władza może być przy „KASIE” albo przy „SILE”. Najczęściej jednak „KASA” i „SIŁA” tworzą trwałe, wielowiekowe sojusze, albo są po prostu w tych samych rękach.

Zdarzają się jednak momenty w historii, gdy zostaje zachwiana równowaga między „SIŁĄ” a „KASĄ”. Bywa, że któryś z tych porządków zaczyna dominować i wtedy dochodzi zazwyczaj do napięć. Wybuchają wojny. Teraz mamy właśnie taki moment.

Spróbujmy zdefiniować krótko te dwa ważne porządki.

„KASA” to kapitał, wielkie pieniądze, gigantyczne zasoby finansowe posiadane i zarządzane przez bardzo niewielką, elitarną grupę osób zazwyczaj starającą się pozostawać w cieniu. Logika „KASY” jest zawsze, od tysiącleci niezmienna i sprowadza się do czterech słów: „taniej kupić, drożej sprzedać”. Cały światowy biznes opiera się na tych czterech słowach. Zawsze trzeba się dogadać, kooperować, zgodzić na transakcję.

„SIŁA” to przemoc i dominacja. „SIŁA” wcale nie musi być państwowa. Może to być na przykład organizacja o charakterze mafijnym, klanowym albo wojskowym.  Logika siły to tylko dwa słowa: „likwidacja nieposłusznych”. Oczywiście nie musi to być od razu likwidacja w sensie fizycznym, najczęściej wystarczą dużo mniej drastyczne metody, żeby nieposłusznego zamienić w posłusznego :)

Zachodnie, atlantyckie demokracje (USA, Unia Europejska) to domena „KASY”. Od całkiem niedawna, w wyniku globalizacji i uwolnienia kapitału (deregulacji) doszło tutaj do silnej nierównowagi „siły” i „kasy” na korzyść tej drugiej. Starodawne, kupieckie „taniej kupić, drożej sprzedać” wygrało z bezlitosną, polityczną „likwidacją nieposłusznych”. I politycy właściwie przestali rządzić. Stali się zaledwie administratorami dóbr posiadanych przez wielką „kasę”.

Z drugiej strony, Rosja i Chiny to przykłady organizmów państwowych, gdzie „siła” rządzi. Nic bez wiedzy i zgody „siły” nie ma prawa się w tych krajach wydarzyć. Władzę trzyma zazwyczaj mocna, spoista grupa facetów, którzy dysponują przemocą tak ogromną, że najbogatsi oligarchowie muszą im bić pokłony i płacić daniny, inaczej są publicznie poniżani, zamykani w łagrach i mają szczęście jak ujdą z życiem. Michaił Chodorkowski coś o tym wie.

Ukraina to peryferyjny kraj bez znaczenia globalnego. Nie ma tam nic cennego, żadnych ważnych surowców, żadnych znaczących technologii, żadnej siły militarnej, nic. Od wielu lat należy do strefy wpływu rosyjskiej „siły”. Od zawsze rządzona przez korupcję, kleptokrację i oligarchię podległą rosyjskiej „sile”.

Nagle odważna garstka Ukraińców wykonuje zryw do świata rządzonego przez „KASĘ”. Chcą opuścić świat i logikę rosyjskiej „SIŁY” i chcą wstąpić do kupieckiej Unii Europejskiej. Kiedy są w tej sprawie zwodzeni przez prezydenta Janukowycza, wybucha bunt.

To tylko iskra. Po chwili nikt już nie pamięta, o co tak naprawdę poszło, bo powodów do ludowego buntu na Ukrainie było aż nadto.

Jednak prapoczątek tego wybuchu jest jasny – chęć opuszczenia świata rządzonego „SIŁĄ” i przejścia do świata podległego „KASIE”. Z kagiebowskiego świata przemocy i podległości, do kupieckiego świata kooperacji i obopólnej korzyści.

Oczywiście reakcja Putina była całkowicie zgodna z logiką działania „SIŁY” – nastąpiła i wciąż trwa „likwidacja nieposłusznych”.

Reakcja Europy i USA również była do przewidzenia – brak decyzji, uległość, niezdecydowanie, gra na zwłokę, udawanie, że nic się nie dzieje. Dlaczego!? Bo politycy w rodzaju Obamy, Merkel, Camerona już NIE RZĄDZĄ. Nie mają prawdziwej władzy, są tylko frontmenami kogoś, kto podejmuje prawdziwe decyzje na danym terenie. Tę realną władzę mają ludzie dysponujący „KASĄ”. To oni podejmują prawdziwe działania odnośnie spraw ważnych w USA i Unii Europejskiej.

A w interesie tych ludzi („KASY”) nie leży konflikt z rosyjską (również chińską) „SIŁĄ”. Zbyt wiele na tej „sile” zarabiają (handel ropą i gazem, obsługa finansowa majątków oligarchów). W każdym razie na pewno nie będą się kłócić o jakąś tam Ukrainę.

I oczywiście Władymir Władymirowicz Putin to wszystko doskonale od dawna wie. Bo co jak co, ale „SIŁA” zawsze wysoko ceniła filozofowanie. W odróżnieniu od kupców, którzy zazwyczaj filozofów mają w d*pie.

Howgh!


Trudności z łatwością

Łatwość jest wszędzie. Dotyczy niemal każdej dziedziny tworzenia i z każdą chwilą staje się coraz powszechniejsza. Nigdy w dziejach nie było takiej łatwości kreacji treści i jej darmowej dystrybucji. Nigdy tak wielu nie mogło tworzyć tak tanio dla tak ogromnej liczby odbiorców.

Co z tego wynika?

Nadmiar. Gigantyczna, wszechogarniająca inflacja kontentu.

Co wynika z nadmiaru?

Z nadmiaru wynika chaos, dezorientacja, zamglenie, niepewność, fragmentaryzacja, niszowość i… rozpacz.

Utalentowani twórcy muszą pokazywać publicznie gołe zadki, żeby utrzymać się w centrum uwagi świata.

Taka na przykład Miley Cyrus, świetna wokalistka z głosem i ekspresją Stevie Nicks, znana kiedyś z dziecięcego serialu „Hannah Montana”, teraz dorosła i co chwilę robi jakiś nagły skandal. Żeby jej piosenki przebiły się przez gąszcz tysięcy innych piosenek, żeby pamiętali, żeby mówili, żeby nie przekręcili nazwiska, żeby kupili bilet. Trzydzieści lat temu nie musiałaby świecić rowkiem przed zdezorientowaną publiką. Z takim głosem i takim talentem byłaby bezdyskusyjnie światową gwiazdą wyłącznie przy pomocy swojego wspaniałego śpiewania.

Ale trzydzieści lat temu, żeby nagrać piosenkę potrzebne było diabelnie kosztowne studio nagraniowe z hiper wyrafinowaną aparaturą i kosmiczną niemal technologią. Potrzebna była góra złota, żeby nagrać piosenkę.

Dziś wystarczy średniej klasy laptop, trochę softu (pirackiego), kilka sampli i loop’ów (pirackich), sensowny mikrofon (max 1k USD) i mini-klawiaturka dwu-oktawowa na USB. Voila! Jeśli umiesz się tym posługiwać, wiesz, o co chodzi, masz trochę talentu muzycznego oraz osłuchania we współczesnych bitach – dasz radę. Tak się dzisiaj robi światowe przeboje – softłerowo.

Podobnie jest z fotografią i plastyką.

Podobnie jest z pisarstwem, dziennikarstwem, blogowaniem, vlogowaniem, kabaretowaniem, pornografią i reportażem.

Za chwilę tak będzie z filmowaniem, serialowaniem, z telewizją (jeśli za chwilę w ogóle jakaś telewizja będzie jeszcze komukolwiek potrzebna – nie sądzę).

Łatwość. Taniość. Prostość. Każdy może. Nic to nie kosztuje. Wystarczy laptop, tablet, smartfon kupiony w AGD. Wystarczy Internet.

Nic w tym złego. W równości szans na rynku kreacji treści nie ma NICZEGO ZŁEGO. Wręcz przeciwnie. Samo, czyste, nieskalane demokratyczne DOBRO.

Trzeba się tylko przyzwyczaić do pokazywania rowka w zadku co jakiś czas, bo to jedyny sposób, żeby się wyróżnić z tłumu.

Co będzie jednak, jak już cały ten tłum twórców będzie stał z gołymi zadkami non-stop na widoku? Co będzie, jak już żaden skandal nie będzie wystarczająco skandaliczny, żeby zwrócić uwagę skołowanej publiki na jakiegokolwiek twórcę i jego dzieło?

Co będzie, jak okaże się, że w robieniu reklamowych skandali również zapanowała wszechogarniająca ŁATWOŚĆ!?

Czy wtedy wszyscy przypomną sobie o kilku starych, dawno zapomnianych słowach takich jak: talent, oryginalność, wzruszenie, nowatorstwo, olśnienie, niezwykłość, niepowtarzalność, nastrojowość, styl, sztuka?

To trudne słowa.

Łatwiej jest pokazać zadek.


Zapisywanie scenariusza – jazda bez trzymanki

Właśnie po miesiącu intensywnego pisania odkryłem, że scenariusza się nie PISZE. Scenariusz filmowy się ZAPISUJE.

Nie zawsze tak miałem, więc odkryłem tę prostą prawdę dopiero teraz. Nie musi ona oczywiście dotyczyć każdego i zawsze, bo, jak wiadomo, w przypadku twórczości żadne ogólne prawidła i zasady NIE ISTNIEJĄ. Istnieje tylko własne, prywatne, subiektywne i intymne doświadczenie twórcy. A moje właśnie takie było w przypadku tego scenariusza.

Scenariusz filmu jest dokładnie tym samym, czym projekt architektoniczny budynku. Niby rysunek, ale nie chodzi o piękno kreski i pewność ręki. Niby napisany, ale nie chodzi o radość czytania, celność  metafory, czy urodę literackiej frazy. To zaledwie plan tego, co trzeba zrobić. Projekt czegoś zupełnie innej natury. Plan przyszłego filmu, plan mającej powstać budowli.

Widzieliście kiedyś projekty architektoniczne domu? Rzut z góry, rzut z boku, dokładne wymiary, oznaczenia użytych materiałów, laik właściwie niewiele z tego zrozumie.

Podobnie jest ze scenariuszem. Czytanie scenariusza to rzadka umiejętność porównywalna z umiejętnością czytania dokumentacji budowlanej. Choć na pierwszy rzut oka wydaje się, że przecież czytać każdy umie i nie trzeba kończyć politechniki, żeby dać radę.

Rysowanie dokumentacji architektonicznej nie jest malarstwem, grafiką czy rysunkiem artystycznym. Tworzenie scenariusza nie jest pisaniem (jak pisanie powieści). Jest zapisywaniem. Zapisywaniem filmu, który scenarzysta kręci sobie najpierw i ogląda w głowie. Jeśli scenarzysta filmu nie nakręcił i nie obejrzał w głowie, nic sensownego nie napisze.

Nie wiem, dlaczego, ale zapisywanie scenariusza jest dla mnie zawsze bardziej emocjonujące niż kręcenie filmu na planie.

Na planie tyle się dzieje, jest tyle ludzi, są emocje, stres, nerwy, przeciwności, kłopoty, momenty zachwytu, szczęścia i spełnienia. Wydaje się, że mało jest bardziej emocjonujących przeżyć, niż kierowanie planem filmowym z reżyserskiego krzesła.

Owszem, okres zdjęciowy jest emocjonujący. Ale nie ma porównania z zapisywaniem scenariusza :)

Nie wiem, jak jest u innych, ale u mnie samotne tworzenie czegoś z niczego jest zawsze mocno rozhuśtujące. Pracuję cały czas – dopóki nie powstanie cały draft, myślę o nim nawet na śpiąco. Ale najwięcej wymyślam, spacerując. Siadam do zapisywania, jak wiem, co mam zapisać. Piszę bardzo szybko, więc nie zajmuje mi to dużo czasu. Zapisywanie to czynność raczej mechaniczna, techniczna, klepanie w klawiaturę czasami nawet dziesięć tysięcy znaków dziennie.

Jak nie wiem, co mam zapisać, spaceruję, biegam, jeżdżę na rowerze, wkurzam się, piję rozcieńczony etanol, krzyczę na żonę i rzucam dziećmi o ścianę. To zazwyczaj pomaga :)

I znowu zakładam słuchawki, puszczam rytmiczną, głośną muzę i zaczynam zapisywać. Staram się kończyć dzień, dokładnie wiedząc, co będę zapisywał jutro. Ta cenna rada Hemingwaya działa bezbłędnie – zawsze przerywaj codzienne pisanie w miejscu, w którym wiesz, co pisać dalej.

Wszystko, całe to szaleństwo, emocje i wzmożenie podporządkowane jest jednemu – skończyć pierwszą wersję scenariusza. Potem będą następne wersje i kolejne poprawki. Ale najważniejsze jest skończyć pierwszą wersję, mieć ją jak najlepszą, żeby w późniejszej pracy odbijać się z jak najwyższej trampoliny.

I tak się właśnie stało. Mam tekst. Pomysł nosiłem w głowie wiele lat. Miesiącami kombinowałem, zanim siadłem do zapisywania. W końcu zapisywanie – miesiąc samotnej, wariackiej jazdy bez trzymanki, która odbywała się we wnętrzu mojej głowy i na długo pozostanie w moich wspomnieniach.

O filmie będziecie informowani na bieżąco :)


Zagraniczne Życie w Bajkowym Świecie Wyobraźni

Jak to miło oderwać się od rzeczywistości i pofrunąć w lepsze światy. jak miło i przyjemnie żyć wyrafinowanym i stylowym życiem wielkomiejskiego hipstera, czytać (po angielsku) flipboarda, czy zite’a, wodzić paluszkiem po najnowszym ajpadzie, siorbać ze znawstwem late ze starbaksa i patrzeć z politowaniem na żałośnie niemodny tłum wschodnioeuropejskich wsiórów przewalających się nachalnie przez nieładne, polskie ulice, podczas gdy my naszymi zajebistymi myślami jesteśmy w niujorku, amsterdamie, barcelonie, siatel, sanfransisko, losandżeles albo chociaż w londynie.

tam zawsze jest osom. a tu!?

boże, co za wiocha! nie mają pojęcia, o czym był nowy sezon brejkingbed, nie znają hausofkards, oglądają to, co im puści polacka telewizja. jak w ogóle można mieć w domu telewizor. przecież to już żenada na całego. trzeba być na bieżąco, trzeba się orientować we trendach, zaglądać przez retinę na biznesinsajdera, maszabla i dewerdża. trzeba znać trzecią płytę edżoforendż, tak samo jak dwie poprzednie. trzeba mieć pojęcie, czym żyje świat, że tradycyjna telewizja to już prehistoria, że seriale ogląda się w strimingu, że papier umarł, że nowy ajfon ma to, a nowy neksus tamto, że spalinowe samochody są już pase, bo teraz modni ludzie w kaliforni jeżdżą teslami.

awogóle to u nas w tej bolandzie jest okropnie. po prostu nie-do-wytrzymania. wszystko tu jest do dupy w porównaniu z taką na przykład kalifornią. począwszy od pogody, poprzez staila, aż po klimat twórczy, ducha przedsiębiorczości, startapy i celebrytów. wszystko tam jest lepsze, bardziej ekscytujące i po angielsku.

u nas wszystko, dosłownie wszystko, na każdym kroku ssie pałkę po prostu!

dlatego duszą jesteśmy tam. w lepszym i dużo bardziej zajebistym świecie. do polackiego realu wracamy (ze wstrętem i poczuciem winy) tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie niezbędne. najchętniej byśmy w ogóle o tym zapyziałym realu zapomnieli

i przenieśli się w całości

do naszego zagranicznego życia

w bajkowym świecie

wyobraźni.