„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

„Uległość” Michel’a Houellebecq’a — czyli prorocza komedia ponuraka

(W tekście możliwe są daleko idące spoilery, więc czytasz Czytelniku na własną odpowiedzialność :)

Z tym pisarzem zawsze miałem problem. Pisarstwo Michel’a Houellebecq’a nieodmiennie i za każdym razem wprawiało mnie w depresyjne smuteczki.

Czytało mi się jego powieści świetnie, przewracalność stron zazwyczaj była całkiem wysoka; ciekawość, co będzie dalej również. Facet jest błyskotliwy i dobrze opowiada, jego przemyślenia są interesujące i całkiem miło przebywa się w obecności jego oryginalnej osobowości. Zawsze jednak po skończeniu jego kolejnej książki ogarniał mnie refleksyjny pesymizm, pojawiała się jakaś znienacka nadchodząca depresyjka, troska o upadający świat i wspaniałą cywilizację Zachodu, która nieubłaganie chyli się ku końcowi.

Dlatego dozowałem sobie Houellebecq’a ostrożnie. Tłumaczyłem, że francuscy intelektualiści już tak mają, zazwyczaj są pesymistami i lubią dołować, we Francji od wieków taka postawa należała do dobrego tonu wśród tak zwanych „poważnych” pisarzy. Moda na elitarny smutek to jedno, a moje osobiste samopoczucie to co innego. Dlaczego mam się zbyt często smucić za własne pieniądze?

Długo zatem wahałem się, czy czytać „Uległość”. Szczególnie po zamachach w Paryżu i po tym jak skrajnie prawicowy Front Narodowy zwyciężył w pierwszej turze wyborów lokalnych we Francji. Mówiło się, że Houellebecq wszystko to w pewien sposób przewidział w swojej najnowszej książce, mówiło się, że musiał zniknąć, że jest zagrożony i francuskie władze przydzieliły mu ochronę. Wszystko wskazywało na to, że „Uległość” będzie jeszcze bardziej pesymistyczna, jeszcze ciekawsza i niestety mocno depresyjna.

Okazało się jednak, że Michel Houellebecq tym razem napisał KOMEDIĘ. Oczywiście można się jak najbardziej ze mną spierać w tej subiektywnej ocenie, ale tak właśnie myślę, po przeczytaniu z przyjemnością „Uległości”. I jest to bardzo pyszna oraz przewrotna komedia, muszę przyznać.

Opowiada o wojnie między indywidualizmem a kolektywizmem, która rozgrywa się we Francji za kilkanaście lat. Jesteśmy w niedalekiej przyszłości, odbywają się wybory, które wygrywa „umiarkowanie” islamska partia wyznaniowa. I zaczyna się ogólnokrajowa jazda bez trzymanki.

Głównym bohaterem, jak to u Houellebecq’a, jest człowiek bardzo samotny, mężczyzna w sile wieku, wykładowca literatury, ateista, umiarkowany nihilista, zdeklarowany hedonista zajmujący się głównie romansowaniem ze studentkami, piciem różnorakich trunków i obserwowaniem, jak współczesna, zachodnia, indywidualistyczna, ponowoczesna cywilizacja ulega powolnemu rozkładowi.

Zachodzi jednak zmiana („dobra zmiana” :). Do władzy we Francji dochodzi Bractwo Muzułmańskie i zaczyna się kolektywistyczna rewolucja. Znowu zaczynają liczyć się grupy, a nie jednostka i jej wolności. Od teraz najważniejsza jest rodzina (muzułmańska), wspólnota (muzułmańska), społeczność (muzułmańska) i naród (muzułmański). Jest tylko jedno „ale” — trzeba przejść na Islam. Trzeba zadeklarować ULEGŁOŚĆ islamskiemu Bogu.

Dla mężczyzny takiego jak bohater Houellebecq’a decydującym argumentem okazuje się możliwość posiadania kilku żon, które wszystkie bez wyjątku muszą być ULEGŁE mężowi. To przekonuje zdeklarowanego ateistę, nihilistę, hedonistę i sybarytę do nowego, kolektywistycznego ładu.

Przyznacie, że pyszny pomysł na komedię. Jeśli ktoś tego we Francji szybko i kompetentnie nie sfilmuje, to będzie wielka strata dla kinematografii tego kraju. Tym bardziej, że ostatnia (i jedyna) komedia filmowa z udziałem pisarza („Porwanie Michel’a Houellebecq’a”) okazała się zaskakująco urocza i zabawna (polecam Wam ten film).

Niesamowite jest, że Houellebecq w pewien sposób wywieszczył przyszłość. Wywieszczył kolektywistyczną rewolucję nadchodzącą nie tylko w swoim kraju, ale przeczuł ogólny trend i wyniuchał wiatr nadchodzących zmian w całym prawie zachodnim świecie (i nie tylko).

Otóż, zwróćcie uwagę, że kolektywistyczne, wrogie indywidualizmowi rewolucje nadchodzą prawie wszędzie w Europie i okolicy. Na Węgrzech (Orban), w Turcji (Erdogan) i w Rosji (Putin) trwa to już od kilku lat, w Polsce (Kaczyński) właśnie się zaczęło, we Francji (Le Pen) lada chwila się zacznie, w USA prawicowi kolektywiści (Donald Trump) zdobywają kolejne serca i głosy w prawyborach.

I nie ma specjalnego znaczenia, czy jest to kolektywizm islamski, katolicki, protestancki, czy prawosławny. Ważne, że każdy z nich wyżej stawia „Dobro Narodu®” od dobra jednostki. Dla każdego z tych ruchów politycznych grupa i jej prawa jest DUŻO WAŻNIEJSZA od jednostki i jej osobistych wolności.

Co kolektywiści dają jednostce w zamian za uległość?

Ewidentnie muszą dawać coś fajnego, wartościowego i kręcącego, skoro tak bardzo rośnie w świecie moda na tę formę organizacji społecznej. Może właśnie Michel Houellebecq ma rację, że ULEGŁA ŻONA to pokusa, której żaden facet nie może się oprzeć.

Tym bardziej, że bohaterowi „Uległości” przysługiwały aż trzy takie uległe żony. Na tyle było go stać z uniwersyteckiej pensyjki.

Teraz Houellebecq powinien napisać drugą część „Uległości”, w której główną bohaterką byłaby współczesna, wyzwolona, zachodnia kobieta zmuszana przez kolektywistów do uległości.

To dopiero jest materiał na pyszną komedię.


Znacie jakiś lepszy plener filmowy od Polski?

Hobbit

Czytam, że w Chorwacji powstają specjalne trasy wycieczkowe śladami lokacji kręconej tam niedawno „Gry o Tron”. Turyści i fani z całego świata dowiedzieli się właśnie ze swoich telewizorów, że istnieje taki mały kraik na Bałkanach jak Chorwacja, że ich ukochany serial właśnie tam był kręcony i że na pewno warto tam pojechać, żeby zobaczyć zachwycający Dubrownik, historyczny Split, dzikie wyspy na Adriatyku, wspaniałe góry, potoki i urwiska.

Nie muszę chyba wyjaśniać, jak dochodową gałęzią gospodarki może być turystyka, jeśli tylko dany kraj potrafi się tym fachowo zająć. Chorwacja ewidentnie potrafi. Fani „Gry o Tron” walą tam drzwiami i oknami i oglądają na żywo to, co wcześniej zobaczyli w serialu. Kasa na pewno się zgadza.

W innym miejscu ziemskiego globu, na kompletnym, siwym zadupiu, gdzie nawet samolotem leci się tygodniami, jacyś mądrzy ludzie u władzy wpadli na pomysł, żeby sprowadzić filmowców. I tak na Nową Zelandię przyjechali ludzie z Hollywood. Popatrzyli, pozwiedzali, zrobili sporo fotek i stwierdzili, że szkoda takich krajobrazów wyłącznie dla baranów, które się tam pasą. Dogadali się z sensownym miejscowym rządem i zaczęli kręcić. Powstał „Hobbit” i „Avatar”.

A ponieważ się udało, to James Cameron znowu poleciał do Nowej Zelandii i znowu spotkał się z tamtejszym rządem. Pogadali, ponegocjowali i uzgodnili, że kolejne trzy odcinki przebojowej serii filmowej „Avatar” powstaną właśnie w lokacjach nowozelandzkich.

Oczywiście produkcja dostała spore ulgi inwestycyjne, ale rząd już wiedział, że to złoty interes, bo po serii Petera Jacksona turystyka w kraju EKSPLODOWAŁA. Z pomocą kolejnych „Avatarów” mogło być tylko lepiej. A ulgi dla filmowców okazały się najlepszą i najtańszą INWESTYCJĄ państwa w turystykę, jaką sobie można wyobrazić.

A jak jest u nas w Polsce?

Jest pięknie!

Polska to LOKACYJNY RAJ dla każdego filmowca. Mamy właściwie każdy rodzaj pleneru z wyjątkiem tropikalnego. Wszystkie swoje filmy (z małymi wyjątkami) nakręciłem w Polsce, zjeździłem mój kraj wzdłuż i wszerz i widziałem WSZYSTKO. Nowa Zelandia i Chorwacja się chowają!

Mamy każdy rodzaj lokacji dzikiej, krajobrazowej. Mamy wspaniałe, dziewicze góry w każdym rozmiarze, kolorze i charakterze. Mamy każdy rodzaj lasu i malowniczej puszczy. Ostatnie fragmenty prastarej puszczy europejskiej zachowały się właśnie u nas. Mamy zapierające dech w piersiach pojezierza, unikalne ekosystemy rzeczne i bagienne. Mamy zupełnie niezwykłe lokacje morskie. Nasze plaże należą do najbardziej malowniczych i fotogenicznych na świecie. Zespół wydm w okolicach Łeby może spokojnie grać w filmie piaszczystą pustynię arabską.

Dysponujemy właściwie każdym rodzajem pleneru miejskiego. Do wyboru do koloru – mamy lokacje średniowieczne, renesansowe, mamy urokliwe małe miasteczka w dowolnym charakterze, mamy też już spory wybór ultranowoczesnej architektury wielkomiejskiej, w której można by udawać Nowy Jork, Tokio czy inne dowolne miasto na świecie. Mamy hanzeatycki Gdańsk, średniowieczny Toruń i zupełnie zaczarowany Kraków. Mamy zamki, dwory, fortyfikacje, mosty, latarnie morskie, górskie szczyty, urwiska, drogi nad przepaścią i całą masę innych smakowitych obiektów, które tak lubią filmowcy.

Mamy też od całkiem niedawna coś zupełnie unikalnego. Mamy INFRASTRUKTURĘ, która spina całą tę mnogość obiektów w jeden wielki plener filmowy. Cała Polska to wspaniały, różnorodny i kompletny plan filmowy. Wszędzie już są drogi, lotniska i porządne hotele.

Dlaczego zatem James Cameron musi się tłuc w niewygodnym samolocie do jakiejś odległej Nowej Zelandii, skoro tutaj, w środku Europy ma plener dużo ładniejszy, bardziej różnorodny, wygodniejszy i prawie jeszcze nieobfotografowany?

Dlaczego!? Pytam się: dlaczego nie u nas?

Otóż dlatego, że nasza władza ma w dupie taki interes.

Jakiś czas temu jednym pociągnięciem legislacyjnego pióra zniesiono możliwość ulg dla zagranicznych superprodukcji, owatowano film i koniec. Spokój. Można iść na wino do najdroższej warszawskiej knajpy za pieniądze zdumionych podatników.

Z drugiej strony udziela się sporych ulg inwestycyjnych dla przemysłu i handlu, tworzy się specjalne strefy ekonomiczne dla obcego kapitału, daje się ulgi podatkowe wszystkim, tylko nie zagranicznym superprodukcjom filmowym.

Dlaczego?

Nie mam zielonego pojęcia.

Superprodukcje kręcone w Nowej Zelandii stworzyły w kilka lat nową, bardzo dochodową gałąź gospodarki, której wcześniej tam nie było. Wcześniej turyści z całego świata tam nie przyjeżdżali, bo nie wiedzieli po co. Dzięki Peterowi Jacksonowi i Jamesowi Cameronowi już wiedzą.

Czy ten argument nie przemawia do naszych rządzących? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby „Gra o Tron”, „Hobbit” czy „Avatar” były kręcone w Polsce? Wyobrażacie, co by się potem stało z naszą turystyką? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby świat się w końcu naocznie przekonał, jaki mamy piękny kraj?

Ale kogo to obchodzi?

Kogoś jednak chyba powinno.


„The Interview” (Wywiad ze Słońcem Narodu) – bezlitosna siła komedii.

The Interview - plakat

Bardzo głośno zrobiło się wokół tej komedii, więc oczywiście musiałem ją zobaczyć. Sporo wcześniej czytałem o tym filmie i przyznam, że do oglądania siadałem mocno skołowany. Chodziły słuchy po sieci, że jest to nieśmieszny gniot, że jest niewarty oglądania, że to porażka, syf, kolejna głupia, nieśmieszna komedyjka itp. Czyli wszystko to, co nabzdyczeni, zakochani we własnym wysublimowaniu, wysnobowani „intelektualiści” z Bożej Łaski zwykli pisać o każdej niemal komedii.

Na szczęście znowu się pomylili. Hurra!

„The Interview” to świetny film. Jeden z ważniejszych, które zobaczyłem w ostatnich latach. Tym większe było moje zdziwienie, że poprzednia komedia tych twórców (Evan Goldberg, Seth Rogen i James Franco) zatytułowana „This Is the End” ( To już jest koniec) niespecjalnie do mnie trafiła.

Nie sposób zrozumieć całej mega-afery z atakiem hakerskim na serwery Sony Pictures bez obejrzenia „The Interview”. Nawet przez chwilę podejrzewałem, że to wszystko ściema i sprytnie wymyślona kampania marketingowa filmu. Teraz wiem, że sprawa jest poważna i zamieszanie polityczne wokół tego filmu jest jak najbardziej zasadne.

Komedia uderza mocno, celnie i bezlitośnie w reżim Kimów w Korei Północnej. Po raz kolejny ten film pokazuje, że nie ma skuteczniejszej broni na świecie niż śmiech. Nic nie jest w stanie uderzyć tak skutecznie w dyktaturę, jak komedia.

Pokazał to wcześniej Charlie Chaplin w swoim pierwszym dźwiękowym filmie „Dyktator” z 1940 roku. Jego uderzenie w Hitlera i faszyzm było tak celne, że w Niemczech pokazano go dopiero w 1998 roku, a w Hiszpanii był zakazany do 1975.

Stanisław Bareja robił u nas dokładnie to samo. Uderzał komedią w komunę i robił to tak pięknie, że w końcu komuna się rozleciała. Kto wie, jak by ten koniec komuny u nas wyglądał, gdyby Bareja jej wcześniej nie obśmiał. Na pewno byłoby gorzej.

„The Interview” to komedia krawędziowa. Chłopaki jadą ostro po bandzie i hamulców nie używają wcale. Nie każdemu się spodoba humor fekalno-genitalno-erotyczny, którego w tym filmie jest sporo.

Mnie się podoba. Bo służy ważnej sprawie. Służy do przekłucia nadętego, boskiego prawie wizerunku dyktatora w najbardziej opresyjnym reżimie we współczesnym świecie. Nic dziwnego, że reżim się wkurzył. Dawno nikt ich tak mocno nie kopnął w doopę ;-)


Karty do codziennego głosowania

W „mediach informacyjnych”, które niepostrzeżenie stały się show-biznesem, dużo ostatnio „poważnych polityków”, którzy niepostrzeżenie stali się komediantami. Nazywa się to „kampania wyborcza”, ale, jak wiele rzeczy w dzisiejszym świecie, ta również nie jest tym, czym się wydaje.

To farsa. Spektakl. Cyrk. Serial komediowy.

Bo cała dzisiejsza polityka w zachodnim świecie, do którego dzięki Bogu należymy, jest farsą. Zbliżają się niby jakieś tam wybory, ale większość ludzi na nie nie pójdzie. I słusznie. Bo wybory dzisiejszych polityków świata zachodniego niewiele różnią się od Konkursu Eurowizji, i mają niewiele więcej znaczenia od esemesowego plebiscytu na najfajniejszego tancerza w telewizorze.

Politycy dzisiaj nie rządzą zachodnim światem. Nic ważnego od nich nie zależy. Zrzekli się jakiś czas temu swej demokratycznie legitymizowanej władzy. Sprzedali ją komuś, kto za nią dobrze zapłacił. I dzisiaj w zachodnim euro-atlantyckim świecie rządzą tzw. rynki finansowe, wielkie korporacje, ludzie kontrolujący surowce mineralne, banki, właściciele kapitału i fundusze tym kapitałem zarządzające.

A na nich można głosować codziennie. Niepotrzebne są żadne wybory od wielkiego dzwonu, niepotrzebne są lokale wyborcze i urny. Na dzisiejszych władców świata głosujemy przy pomocy swoich własnych pieniędzy. Codziennie. W każdym sklepie, stacji benzynowej i każdym innym miejscu, gdzie wydajemy nasze ciężko zarobione pensje. Każdy wydany grosz to głos oddany na tego, komu go przekazujemy.

Na stacjach benzynowych Polacy zgodnie głosują na Władymira Putina i jego aktualną politykę względem bratnich narodów byłego ZSRR. O ile by było łatwiej, gdyby na każdym dystrybutorze z paliwem było napisane, skąd to paliwo pochodzi. Nawet gdyby paliwo zrobione z ropy arabskiej, czy norweskiej było dużo droższe, znaleźliby się tacy, którzy kupiliby je zamiast rosyjskiego. W końcu nie każdy chce wspierać Putina.

W wielkich super-tanich marketach wielkopowierzchniowych głosujemy za niemieckimi, portugalskimi, szwedzkimi lub francuskimi właścicielami. Głosujemy za ich polityką kadrową, płacową, socjalną względem swoich pracowników. Za ich systemem optymalizacji podatkowej i sposobem traktowania polskich dostawców. Każda wydana złotówka to twój głos poparcia dla tych ludzi i ich działań.

Kupując tanie, chińskie towary głosujesz za Komunistyczną Partią Chin i jej polityką względem miliarda ludzi żyjących w granicach Chińskiej Republiki Ludowej. Głosujesz za modelem autorytarnego socjal-kapitalizmu, jaki tam zbudowano i w pełni popierasz decyzje Sekretarza Generalnego tej partii.

Podobnie jest z tanimi ciuchami znanych marek z Bangladeszu, Indonezji, czy Malezji. Każda złotówka wydana na te towary jest głosem za sposobem ich wytworzenia, za warunkami pracy panującymi w tamtejszych fabrykach i za niszczeniem tamtejszego środowiska naturalnego przez gigantyczne farbiarnie, tkalnie i uprawy bawełny.

Nie ma żadnego znaczenia dla świata, czy w nadchodzących wyborach zagłosujesz za panem X, Y, czy może za panią Z. Ma natomiast ogromne znaczenie, jaki kupisz sobie samochód. Jaki komputer. Z jakiej fermy wybierzesz jajka na śniadanie. To jest prawdziwy wybór mający REALNE przełożenie na życie tysięcy robotników japońskiej fabryki samochodów, tajwańskiej fabryki laptopów, czy polskiego właściciela kur niosek.

I te polityczne wybory trwają zawsze. Codziennie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wszędzie.

I są to jedyne wybory jakie mają dzisiaj sens w zachodnim, euro-atlantyckim świecie, do którego dzięki Bogu, należymy.


Wojna „SIŁY” z „KASĄ”

Uwaga! Będę mocno filozofował. Miewam niestety czasem taką potrzebę i zamierzam jej się właśnie oddać :)

Otóż, zamierzam wyjaśnić sobie w prostych, żołnierskich słowach, o co chodzi w ukraińskiej wojnie na poziomie najbardziej elementarnych procesów cywilizacyjnych, najprostszych pojęć, idei i wartości współczesnego świata.

Krótko mówiąc, zamierzam dotrzeć do SEDNA tej wojny. Do jej korzenia, rdzenia i praprzyczyny. Chcę ją zdekonstruować do cna. Uważam, że to ważne, bo zawsze warto wiedzieć, dlaczego wybucha wojna. Szczególnie, jeśli wybucha ona tak blisko naszych granic.

No więc, proszę zapiąć pasy, zaczynam kombinować.

Startując z takim wywodem, zawsze warto wiedzieć, gdzie akurat jest WŁADZA. Dobrze jest wiedzieć, czyja jest władza i do kogo na danym terenie należy ostatnie słowo. Niby to oczywiste, niby wiadomo, jak wygląda struktura władzy we współczesnych społeczeństwach. Z pozoru żadna to tajemnica. A jednak…

… jednak warto czasem przedrzeć się intelektualnie przez mgłę pozorów, kłamstw i propagandy, żeby zrozumieć, kto NAPRAWDĘ sprawuje władzę na danym terenie. Bez tego nie sposób zrozumieć, co się wokół dzieje.

Ponieważ od kilku tysięcy lat żyjemy w cywilizacji miejskiej, można spokojnie zaryzykować stwierdzenie, że władza znajduje się gdzieś w miastach. A teraz przyjrzyjmy się samym miastom. Otóż władza zazwyczaj zajmuje najlepiej położone i najokazalsze nieruchomości w mieście. Już od najwcześniejszych miast Sumeru, Mezopotamii i starożytnego Egiptu ta zasada sprawdza się niezawodnie – chcesz wiedzieć, kto ma REALNĄ władzę, rozejrzyj się po aktach własności najokazalszych budowli w mieście.

Porównajmy na przykład Nowy Jork i Moskwę. Najokazalsze drapacze chmur na Manhattanie należą do prywatnego biznesu („KASA”). Najokazalsze budowle w Moskwie należą do państwa („SIŁA”), do Cerkwi Prawosławnej (czyli też do państwa) lub do oligarchów (czyli ludzi całkowicie posłusznych państwowej „SILE”).

Mamy zatem dwie zasadnicze możliwości – władza może być przy „KASIE” albo przy „SILE”. Najczęściej jednak „KASA” i „SIŁA” tworzą trwałe, wielowiekowe sojusze, albo są po prostu w tych samych rękach.

Zdarzają się jednak momenty w historii, gdy zostaje zachwiana równowaga między „SIŁĄ” a „KASĄ”. Bywa, że któryś z tych porządków zaczyna dominować i wtedy dochodzi zazwyczaj do napięć. Wybuchają wojny. Teraz mamy właśnie taki moment.

Spróbujmy zdefiniować krótko te dwa ważne porządki.

„KASA” to kapitał, wielkie pieniądze, gigantyczne zasoby finansowe posiadane i zarządzane przez bardzo niewielką, elitarną grupę osób zazwyczaj starającą się pozostawać w cieniu. Logika „KASY” jest zawsze, od tysiącleci niezmienna i sprowadza się do czterech słów: „taniej kupić, drożej sprzedać”. Cały światowy biznes opiera się na tych czterech słowach. Zawsze trzeba się dogadać, kooperować, zgodzić na transakcję.

„SIŁA” to przemoc i dominacja. „SIŁA” wcale nie musi być państwowa. Może to być na przykład organizacja o charakterze mafijnym, klanowym albo wojskowym.  Logika siły to tylko dwa słowa: „likwidacja nieposłusznych”. Oczywiście nie musi to być od razu likwidacja w sensie fizycznym, najczęściej wystarczą dużo mniej drastyczne metody, żeby nieposłusznego zamienić w posłusznego :)

Zachodnie, atlantyckie demokracje (USA, Unia Europejska) to domena „KASY”. Od całkiem niedawna, w wyniku globalizacji i uwolnienia kapitału (deregulacji) doszło tutaj do silnej nierównowagi „siły” i „kasy” na korzyść tej drugiej. Starodawne, kupieckie „taniej kupić, drożej sprzedać” wygrało z bezlitosną, polityczną „likwidacją nieposłusznych”. I politycy właściwie przestali rządzić. Stali się zaledwie administratorami dóbr posiadanych przez wielką „kasę”.

Z drugiej strony, Rosja i Chiny to przykłady organizmów państwowych, gdzie „siła” rządzi. Nic bez wiedzy i zgody „siły” nie ma prawa się w tych krajach wydarzyć. Władzę trzyma zazwyczaj mocna, spoista grupa facetów, którzy dysponują przemocą tak ogromną, że najbogatsi oligarchowie muszą im bić pokłony i płacić daniny, inaczej są publicznie poniżani, zamykani w łagrach i mają szczęście jak ujdą z życiem. Michaił Chodorkowski coś o tym wie.

Ukraina to peryferyjny kraj bez znaczenia globalnego. Nie ma tam nic cennego, żadnych ważnych surowców, żadnych znaczących technologii, żadnej siły militarnej, nic. Od wielu lat należy do strefy wpływu rosyjskiej „siły”. Od zawsze rządzona przez korupcję, kleptokrację i oligarchię podległą rosyjskiej „sile”.

Nagle odważna garstka Ukraińców wykonuje zryw do świata rządzonego przez „KASĘ”. Chcą opuścić świat i logikę rosyjskiej „SIŁY” i chcą wstąpić do kupieckiej Unii Europejskiej. Kiedy są w tej sprawie zwodzeni przez prezydenta Janukowycza, wybucha bunt.

To tylko iskra. Po chwili nikt już nie pamięta, o co tak naprawdę poszło, bo powodów do ludowego buntu na Ukrainie było aż nadto.

Jednak prapoczątek tego wybuchu jest jasny – chęć opuszczenia świata rządzonego „SIŁĄ” i przejścia do świata podległego „KASIE”. Z kagiebowskiego świata przemocy i podległości, do kupieckiego świata kooperacji i obopólnej korzyści.

Oczywiście reakcja Putina była całkowicie zgodna z logiką działania „SIŁY” – nastąpiła i wciąż trwa „likwidacja nieposłusznych”.

Reakcja Europy i USA również była do przewidzenia – brak decyzji, uległość, niezdecydowanie, gra na zwłokę, udawanie, że nic się nie dzieje. Dlaczego!? Bo politycy w rodzaju Obamy, Merkel, Camerona już NIE RZĄDZĄ. Nie mają prawdziwej władzy, są tylko frontmenami kogoś, kto podejmuje prawdziwe decyzje na danym terenie. Tę realną władzę mają ludzie dysponujący „KASĄ”. To oni podejmują prawdziwe działania odnośnie spraw ważnych w USA i Unii Europejskiej.

A w interesie tych ludzi („KASY”) nie leży konflikt z rosyjską (również chińską) „SIŁĄ”. Zbyt wiele na tej „sile” zarabiają (handel ropą i gazem, obsługa finansowa majątków oligarchów). W każdym razie na pewno nie będą się kłócić o jakąś tam Ukrainę.

I oczywiście Władymir Władymirowicz Putin to wszystko doskonale od dawna wie. Bo co jak co, ale „SIŁA” zawsze wysoko ceniła filozofowanie. W odróżnieniu od kupców, którzy zazwyczaj filozofów mają w d*pie.

Howgh!


Cypryjska lekcja etyki

Na początku było święte oburzenie: źli, bogaci, europejscy (niemieccy!) biurokraci chcą ukraść oszczędności prostemu, miłującemu pokój ludowi cypryjskiemu. To normalna kradzież! To podważa zaufanie do systemu bankowego w całej strefie euro! To wbrew prawu, zdrowemu rozsądkowi, przykazaniom i zwykłej, ludzkiej przyzwoitości! Bogaci Niemcy grabią bogu-ducha-winny naród cypryjski, by uratować swoje podupadające euro! Hańba! Wstyd! „Niebywały skandal!”

Następnie wraz z pojawiającymi się kolejnymi trzeźwymi i spokojnymi analizami stanu cypryjskich finansów emocje jakby cichły. Na jaw zaczęły wychodzić rzeczy, które nigdy na jaw wyjść nie powinny. Dzięki temu podatnik europejski (nie tylko niemiecki) zaczął odbierać niezwykłą lekcję tego w jakim świecie żyje, jak wygląda dziś realny kapitalizm, kto jest winny kryzysowi finansowemu i kto ma za niego płacić.

Otóż Cypr i jego banki przyjmowały przez lata kasę od każdego. Nie pytano, skąd są pieniądze. W zasadzie o nic nie pytano. Każdy mógł sobie na Cyprze schować w banku to i owo. I dziś okazuje się, że większość cypryjskich miliardów to kasa niewiadomego pochodzenia. Kasa z rosyjskiej prywatyzacji, z łapówek, malwersacji i kradzieży. Raj podatkowy „Cypr” działał sobie w najlepsze dopóki nie okazało się, że cypryjskie banki umoczyły całą tę brudną kasę w nietrafione inwestycje.

Takich miejsc na świecie jest więcej: Panama, Liechtenstein, Monaco, Luksemburg, Bahamy, Kajmany i wiele, wiele innych. Służą one do jednego: to tego by odpowiednio bogaci ludzie mogli nie płacić podatków, mogli ukrywać swoje dochody i bezpiecznie lokować swoje lewe pieniądze.

Ci biedniejsi muszą przestrzegać prawa i płacić podatki. Raje podatkowe nie są dla biedniejszych.

Ciekawa lekcja.

Wynika z niej, że do tej pory bogatsi mogli dużo więcej niż biedniejsi. Było ich na to stać. Mogli nie płacić podatków, mogli legalizować nielegalnie zdobyte pieniądze i wszyscy udawali, że jest OKEJ.

Otóż nie jest OKEJ. Jest bardzo nie OKEJ. Bo w Niemczech zbliżają się wybory i ciężko będzie wytłumaczyć niemieckiemu wyborcy-podatnikowi dlaczego ma dopłacać z własnej kasy do lewych, cypryjskich lokat, które wyparowały.

Ludzie zaczynają sobie zadawać podstawowe pytania: Dlaczego bogatszym wolno więcej? Kto spowodował kryzys? Biedni? Raczej nie. Kto ma za kryzys zapłacić? Ten kto go spowodował? Czy może ten, kto padł jego ofiarą? Gdzie do jasnej cholery podziała się ETYKA!?

I właśnie to ostatnie słowo na E jest tu kluczem.

Stara, zapomniana ETYKA. Zakurzone mojżeszowe kamienne tablice z przykazaniami, które przestano traktować poważnie.

Sęk w tym, że dekalog to najbardziej elementarny i skuteczny podręcznik ekonomii i biznesu jaki wymyślono. Te kilka przykazań to fundament, na którym zbudowano kapitalizm. I działał. Dopóki stosowano przykazania. Przynajmniej niektóre. Teraz zdumiona publika obserwuje rozpadający się kapitalizm bez etyki.

I wbrew pozorom nie ma to nic wspólnego z religią. Stosowanie dekalogu ma realny, długofalowy wpływ na dobrobyt społeczeństwa kapitalistycznego. Opowieści neoliberałów, że „chciwość jest dobra”, „każdy jest kowalem swojego losu” i „niewidzialna ręka rynku” załatwi resztę – to brednie.

Duże organizmy społeczne rozwijają się tylko wtedy, gdy działają (w miarę) etycznie. Społeczeństwo bez etyki musi się rozpaść.

I właśnie to pokazuje cypryjska lekcja. To soczewka, kwintesencja i sedno kryzysu finansowego, który wybuchł na świecie w 2008 roku i trwa do dzisiaj. Jeśli bogatsi mogą kraść, kłamać i łamać wszelkie zasady etyczne tylko dlatego, że ich na to stać, to kapitalizm nie przetrwa. Bo temu systemowi społecznemu potrzebne są dwie nogi: kapitał i etyka.

Na jednej nodze nie ustoi.


Jeszua z Nazaretu

Grota Narodzenia, srebrna gwiazda w miejscu narodzenia. Fot. Berthold Werner (Wikipedia)

Nie wiadomo tak naprawdę. kiedy się urodził. Nie jest pewne, gdzie się urodził. Tradycja chrześcijańska mówi, że miało to miejsce 25 grudnia pierwszego roku przed naszą erą w Betlejem. Ale nie ma na to mocnych dowodów historycznych.

Naukowcy przekonują, że mogło to mieć miejsce kilka lat wcześniej. Spierają się również co do miejsca narodzin. Jedni skłaniają się do wersji ewangelistów piszących, że Jeszua (imię w języku aramejskim) przyszedł na świat w Betlejem, inni za równie prawdopodobne miejsce uznają Nazaret.

O dzieciństwie Jeszui wiadomo niewiele. Zachowały się wprawdzie apokryfy opisujące ten okres życia Jeszuy, ale apokryfy, mimo że literacko są to teksty bardzo ciekawe, trudno uznać za wiarygodne źródła historyczne.

Wiele wskazuje na to, że Jeszua przyszedł na świat jako dziecko panieńskie. Nie był w każdym razie synem cieśli Józefa związanego z matką Jeszui. Dorastał w niewielkiej wsi Nazaret zamieszkanej przez konserwatywną społeczność żydowską. I zapewne nie było mu tam łatwo. Tego typu społeczności z trudem tolerują dzieci pozamałżeńskie. Chyba że fakt ten był przez rodzinę trzymany w tajemnicy przed sąsiadami.

Swoją działalność publiczną rozpoczął w okolicach trzydziestki. I przez te kilka lat, od kiedy przyszedł do Jana Chrzciciela po chrzest w Jordanie, aż do swojej egzekucji, zachowało się sporo przekazów o życiu Jeszuy z Nazaretu. Nie wszystkie są uważane za wiarygodne, wiele z nich to przekazy z drugiej ręki, niepochodzące od naocznych świadków, jest w nich sporo niespójności i fantazji. Są nawet do dzisiaj tacy, którzy uważają, że tego człowieka nigdy nie było. Że jest wymysłem swoich wyznawców. Ale to pogląd nieuprawniony i bardzo wątpliwy.

Jeszua był radykałem.

Jego radykalne idee społeczne i moralne były jednak odmienne od tego, co głosili inni radykałowie w jego czasach. A było ich wielu w Palestynie dwa tysiące lat temu.

Jeszua stronił od polityki. Nie chciał wszczynać powstania przeciw Rzymskiemu okupantowi. Nie organizował buntu i nie miał zamiaru walczyć z mieczem w ręku.

Wręcz przeciwnie. Mówił wiele o miłości bliźniego. Kazał miłować nieprzyjaciół, nadstawiać drugi policzek i był przeciwny wszelkiej przemocy. Szybko zyskał spore grono zwolenników. Jego idee stawały się popularne. Jego pozycja rosła.

Jego radykalizm moralny był bardzo niewygodny dla klasy rządzącej w ówczesnej Judei. Możne rody arcykapłańskie wystraszyły się Jeszuy z Nazaretu. Nie podobało się im, że charyzmatyczny człowiek z nizin społecznych zyskuje coraz większą popularność, głosząc swoje wywrotowe, nowatorskie i zupełnie niepasujące do ówczesnych czasów idee.

Pojmano go i w sfingowanym procesie skazano na śmierć. Okupacyjne władze rzymskie wykonały wyrok, bojąc się reperkusji politycznych działalności Jeszuy z Nazaretu.

Co po nim zostało? Co zostało po człowieku, o którym tak niewiele wiadomo?

Został jego radykalizm. Zostało jego nowatorskie i niezwykle śmiałe wyzwanie, jakie rzucił światu. Zostały jego bezkompromisowe i bardzo trudne do spełnienia idee moralne:

„Miłuj bliźniego jak siebie samego.” „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają.” „Lecz jeśli cię ktoś uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi.” „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie!” „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni.” „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem.” „Schowaj miecz swój do pochwy, bo wszyscy, którzy za miecz chwytają, od miecza giną.”

To brzmi BARDZO radykalnie nawet w naszych czasach. Dlatego tak wiele szacownych instytucji stara się ten radykalizm złagodzić.

Życzę Wam Wesołych Świąt Bożego Narodzenia.

I pomyślności w Nowym Roku.