„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Znacie jakiś lepszy plener filmowy od Polski?

Hobbit

Czytam, że w Chorwacji powstają specjalne trasy wycieczkowe śladami lokacji kręconej tam niedawno „Gry o Tron”. Turyści i fani z całego świata dowiedzieli się właśnie ze swoich telewizorów, że istnieje taki mały kraik na Bałkanach jak Chorwacja, że ich ukochany serial właśnie tam był kręcony i że na pewno warto tam pojechać, żeby zobaczyć zachwycający Dubrownik, historyczny Split, dzikie wyspy na Adriatyku, wspaniałe góry, potoki i urwiska.

Nie muszę chyba wyjaśniać, jak dochodową gałęzią gospodarki może być turystyka, jeśli tylko dany kraj potrafi się tym fachowo zająć. Chorwacja ewidentnie potrafi. Fani „Gry o Tron” walą tam drzwiami i oknami i oglądają na żywo to, co wcześniej zobaczyli w serialu. Kasa na pewno się zgadza.

W innym miejscu ziemskiego globu, na kompletnym, siwym zadupiu, gdzie nawet samolotem leci się tygodniami, jacyś mądrzy ludzie u władzy wpadli na pomysł, żeby sprowadzić filmowców. I tak na Nową Zelandię przyjechali ludzie z Hollywood. Popatrzyli, pozwiedzali, zrobili sporo fotek i stwierdzili, że szkoda takich krajobrazów wyłącznie dla baranów, które się tam pasą. Dogadali się z sensownym miejscowym rządem i zaczęli kręcić. Powstał „Hobbit” i „Avatar”.

A ponieważ się udało, to James Cameron znowu poleciał do Nowej Zelandii i znowu spotkał się z tamtejszym rządem. Pogadali, ponegocjowali i uzgodnili, że kolejne trzy odcinki przebojowej serii filmowej „Avatar” powstaną właśnie w lokacjach nowozelandzkich.

Oczywiście produkcja dostała spore ulgi inwestycyjne, ale rząd już wiedział, że to złoty interes, bo po serii Petera Jacksona turystyka w kraju EKSPLODOWAŁA. Z pomocą kolejnych „Avatarów” mogło być tylko lepiej. A ulgi dla filmowców okazały się najlepszą i najtańszą INWESTYCJĄ państwa w turystykę, jaką sobie można wyobrazić.

A jak jest u nas w Polsce?

Jest pięknie!

Polska to LOKACYJNY RAJ dla każdego filmowca. Mamy właściwie każdy rodzaj pleneru z wyjątkiem tropikalnego. Wszystkie swoje filmy (z małymi wyjątkami) nakręciłem w Polsce, zjeździłem mój kraj wzdłuż i wszerz i widziałem WSZYSTKO. Nowa Zelandia i Chorwacja się chowają!

Mamy każdy rodzaj lokacji dzikiej, krajobrazowej. Mamy wspaniałe, dziewicze góry w każdym rozmiarze, kolorze i charakterze. Mamy każdy rodzaj lasu i malowniczej puszczy. Ostatnie fragmenty prastarej puszczy europejskiej zachowały się właśnie u nas. Mamy zapierające dech w piersiach pojezierza, unikalne ekosystemy rzeczne i bagienne. Mamy zupełnie niezwykłe lokacje morskie. Nasze plaże należą do najbardziej malowniczych i fotogenicznych na świecie. Zespół wydm w okolicach Łeby może spokojnie grać w filmie piaszczystą pustynię arabską.

Dysponujemy właściwie każdym rodzajem pleneru miejskiego. Do wyboru do koloru – mamy lokacje średniowieczne, renesansowe, mamy urokliwe małe miasteczka w dowolnym charakterze, mamy też już spory wybór ultranowoczesnej architektury wielkomiejskiej, w której można by udawać Nowy Jork, Tokio czy inne dowolne miasto na świecie. Mamy hanzeatycki Gdańsk, średniowieczny Toruń i zupełnie zaczarowany Kraków. Mamy zamki, dwory, fortyfikacje, mosty, latarnie morskie, górskie szczyty, urwiska, drogi nad przepaścią i całą masę innych smakowitych obiektów, które tak lubią filmowcy.

Mamy też od całkiem niedawna coś zupełnie unikalnego. Mamy INFRASTRUKTURĘ, która spina całą tę mnogość obiektów w jeden wielki plener filmowy. Cała Polska to wspaniały, różnorodny i kompletny plan filmowy. Wszędzie już są drogi, lotniska i porządne hotele.

Dlaczego zatem James Cameron musi się tłuc w niewygodnym samolocie do jakiejś odległej Nowej Zelandii, skoro tutaj, w środku Europy ma plener dużo ładniejszy, bardziej różnorodny, wygodniejszy i prawie jeszcze nieobfotografowany?

Dlaczego!? Pytam się: dlaczego nie u nas?

Otóż dlatego, że nasza władza ma w dupie taki interes.

Jakiś czas temu jednym pociągnięciem legislacyjnego pióra zniesiono możliwość ulg dla zagranicznych superprodukcji, owatowano film i koniec. Spokój. Można iść na wino do najdroższej warszawskiej knajpy za pieniądze zdumionych podatników.

Z drugiej strony udziela się sporych ulg inwestycyjnych dla przemysłu i handlu, tworzy się specjalne strefy ekonomiczne dla obcego kapitału, daje się ulgi podatkowe wszystkim, tylko nie zagranicznym superprodukcjom filmowym.

Dlaczego?

Nie mam zielonego pojęcia.

Superprodukcje kręcone w Nowej Zelandii stworzyły w kilka lat nową, bardzo dochodową gałąź gospodarki, której wcześniej tam nie było. Wcześniej turyści z całego świata tam nie przyjeżdżali, bo nie wiedzieli po co. Dzięki Peterowi Jacksonowi i Jamesowi Cameronowi już wiedzą.

Czy ten argument nie przemawia do naszych rządzących? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby „Gra o Tron”, „Hobbit” czy „Avatar” były kręcone w Polsce? Wyobrażacie, co by się potem stało z naszą turystyką? Wyobrażacie sobie, co by było, gdyby świat się w końcu naocznie przekonał, jaki mamy piękny kraj?

Ale kogo to obchodzi?

Kogoś jednak chyba powinno.


Cypryjska lekcja etyki

Na początku było święte oburzenie: źli, bogaci, europejscy (niemieccy!) biurokraci chcą ukraść oszczędności prostemu, miłującemu pokój ludowi cypryjskiemu. To normalna kradzież! To podważa zaufanie do systemu bankowego w całej strefie euro! To wbrew prawu, zdrowemu rozsądkowi, przykazaniom i zwykłej, ludzkiej przyzwoitości! Bogaci Niemcy grabią bogu-ducha-winny naród cypryjski, by uratować swoje podupadające euro! Hańba! Wstyd! „Niebywały skandal!”

Następnie wraz z pojawiającymi się kolejnymi trzeźwymi i spokojnymi analizami stanu cypryjskich finansów emocje jakby cichły. Na jaw zaczęły wychodzić rzeczy, które nigdy na jaw wyjść nie powinny. Dzięki temu podatnik europejski (nie tylko niemiecki) zaczął odbierać niezwykłą lekcję tego w jakim świecie żyje, jak wygląda dziś realny kapitalizm, kto jest winny kryzysowi finansowemu i kto ma za niego płacić.

Otóż Cypr i jego banki przyjmowały przez lata kasę od każdego. Nie pytano, skąd są pieniądze. W zasadzie o nic nie pytano. Każdy mógł sobie na Cyprze schować w banku to i owo. I dziś okazuje się, że większość cypryjskich miliardów to kasa niewiadomego pochodzenia. Kasa z rosyjskiej prywatyzacji, z łapówek, malwersacji i kradzieży. Raj podatkowy „Cypr” działał sobie w najlepsze dopóki nie okazało się, że cypryjskie banki umoczyły całą tę brudną kasę w nietrafione inwestycje.

Takich miejsc na świecie jest więcej: Panama, Liechtenstein, Monaco, Luksemburg, Bahamy, Kajmany i wiele, wiele innych. Służą one do jednego: to tego by odpowiednio bogaci ludzie mogli nie płacić podatków, mogli ukrywać swoje dochody i bezpiecznie lokować swoje lewe pieniądze.

Ci biedniejsi muszą przestrzegać prawa i płacić podatki. Raje podatkowe nie są dla biedniejszych.

Ciekawa lekcja.

Wynika z niej, że do tej pory bogatsi mogli dużo więcej niż biedniejsi. Było ich na to stać. Mogli nie płacić podatków, mogli legalizować nielegalnie zdobyte pieniądze i wszyscy udawali, że jest OKEJ.

Otóż nie jest OKEJ. Jest bardzo nie OKEJ. Bo w Niemczech zbliżają się wybory i ciężko będzie wytłumaczyć niemieckiemu wyborcy-podatnikowi dlaczego ma dopłacać z własnej kasy do lewych, cypryjskich lokat, które wyparowały.

Ludzie zaczynają sobie zadawać podstawowe pytania: Dlaczego bogatszym wolno więcej? Kto spowodował kryzys? Biedni? Raczej nie. Kto ma za kryzys zapłacić? Ten kto go spowodował? Czy może ten, kto padł jego ofiarą? Gdzie do jasnej cholery podziała się ETYKA!?

I właśnie to ostatnie słowo na E jest tu kluczem.

Stara, zapomniana ETYKA. Zakurzone mojżeszowe kamienne tablice z przykazaniami, które przestano traktować poważnie.

Sęk w tym, że dekalog to najbardziej elementarny i skuteczny podręcznik ekonomii i biznesu jaki wymyślono. Te kilka przykazań to fundament, na którym zbudowano kapitalizm. I działał. Dopóki stosowano przykazania. Przynajmniej niektóre. Teraz zdumiona publika obserwuje rozpadający się kapitalizm bez etyki.

I wbrew pozorom nie ma to nic wspólnego z religią. Stosowanie dekalogu ma realny, długofalowy wpływ na dobrobyt społeczeństwa kapitalistycznego. Opowieści neoliberałów, że „chciwość jest dobra”, „każdy jest kowalem swojego losu” i „niewidzialna ręka rynku” załatwi resztę – to brednie.

Duże organizmy społeczne rozwijają się tylko wtedy, gdy działają (w miarę) etycznie. Społeczeństwo bez etyki musi się rozpaść.

I właśnie to pokazuje cypryjska lekcja. To soczewka, kwintesencja i sedno kryzysu finansowego, który wybuchł na świecie w 2008 roku i trwa do dzisiaj. Jeśli bogatsi mogą kraść, kłamać i łamać wszelkie zasady etyczne tylko dlatego, że ich na to stać, to kapitalizm nie przetrwa. Bo temu systemowi społecznemu potrzebne są dwie nogi: kapitał i etyka.

Na jednej nodze nie ustoi.


Za darmo

„Każdy według swoich zdolności, każdemu według jego potrzeb.” (Karol Marks)

W Internecie wszystko jest za darmo.

Ten blog (i miliony innych blogów w sieci) jest za darmo.

Wszystkie serwisy społecznościowe są za darmo.

Wiadomości agencyjne i najświeższe informacje z każdego zakątka świata, we wszystkich znanych językach są za darmo.

Publicystyka i opinie znawców są za darmo.

Najlepsze reporterskie zdjęcia z aktualnych wydarzeń są za darmo.

Przepisy kulinarne są za darmo.

Moda, sesje, porady, fotki są za darmo.

Dokładne mapy wraz ze zdjęciami satelitarnymi całego ziemskiego globu są za darmo.

Tłumaczenie tekstu z dowolnego języka świata na inny dowolny język świata jest za darmo.

Największa znana ludzkości encyklopedia jest za darmo.

Ogłoszenia drobne są za darmo.

Poczta elektroniczna jest za darmo.

Rozmowy głosowe i video-rozmowy są za darmo.

Pornografia jest za darmo.

Przechowywanie plików na odległych serwerach jest za darmo.

Muzyka, piosenki, płyty, te klasyczne i te najnowsze, całe dyskografie i kolekcje są za darmo.

Teledyski są za darmo.

Wszystkie nakręcone kiedykolwiek i gdziekolwiek filmy fabularne i dokumentalne można sobie ściągnąć i obejrzeć za darmo.

Napisy z listą dialogową w dowolnym języku do powyższych filmów również są za darmo.

Najnowsze i najstarsze seriale telewizyjne ze wszystkich stron świata są za darmo.

Całe biblioteki książek w formie elektronicznej od najstarszych zabytków sztuki piśmienniczej, aż po najnowsze bestsellery są w sieci za darmo. We wszystkich językach. Wystarczy tylko kliknąć. Za darmo.

Wszystkie napisane kiedykolwiek i gdziekolwiek programy komputerowe są w sieci za darmo.

Wszystkie powstałe w dziejach ludzkości gry komputerowe są za darmo.

Wszystko to jest dostępne dla każdego podłączonego do internetu komputera. Czasami trzeba trochę dłużej poszukać. Ale to wszystko jest dostępne ZA DARMO.

Wiecie, że pojęcie „raju”, „ogrodu rajskiego”, „edenu” znane jest prawie każdemu ludowi na Ziemi? We wszystkich niemal mitologiach, podaniach i legendach, każdej cywilizacji, narodu i plemienia coś na kształt RAJU zawsze występowało.

Była to kraina szczęśliwości, gdzie za nic nie trzeba było płacić, gdzie wszystkiego zawsze było pod dostatkiem. Nie działały tam prawa ekonomii, bo przecież ekonomia to nauka o zarządzaniu zasobami w warunkach niedoboru. W raju nie ma niedoborów. Wszystkiego jest w bród i wszystko jest za darmo.

W tym sensie Internet jest rajem. Wszystko można sobie SKOPIOWAĆ za darmo. I miliony ludzi z tego korzystają. Przecież jakieś dziewiętnastowieczne prawo autorskie nie może ludziom zabraniać wejścia do raju!

Poza Internetem jednak kopiowanie nie działa. Realny świat jest daleki od rajskiego dostatku. Tu nie ma nic za darmo. Nie ma darmowych obiadów, a prawa ekonomii działają z całą swoją nieubłaganą mocą.

Taki na przykład dostęp do Internetu NIE JEST za darmo.

Płaci się za to całkiem sporo. Prawdziwymi pieniędzmi.


Rok trzynasty

Pierwszy dzień roku trzynastego. Siedzę przy klawiaturze i popijam mocną, smołowatą kawę z kroplą mleka w małej szklaneczce. Dobrze leczy wewnętrzny niepokój obudzony wczorajszym, sylwestrowym nadużyciem wina.

Jaki będzie rok trzynasty?

Krakanie, dołowanie i straszenie trwa już w mediach od dawna. Będzie fatalnie. Trzynastka w dacie spowoduje liczne katastrofy i przesilenia. Wody wystąpią z brzegów, ropa skończy się w piaskach Arabii, a krowy przestaną dawać mleko do kawy. Kryzys, w swym poszukiwaniu dna, sięgnie najgłębszych czeluści piekielnych, a bieguny magnetyczne Ziemi zmienią swoje położenie i wschód stanie się zachodem. W tym roku na pewno można spodziewać się końca świata. Trzynastka w dacie jest dużo groźniejsza od końca kalendarza Majów.

Ludzka natura uwielbia proroków. Kochamy pławić się we wróżbach, przepowiedniach i „całkowicie naukowo pewnych” i „precyzyjnie obliczonych” prognozach tego jak będzie.

Zawsze tak było. Przyszłość przewidywali szamani i czarownicy, potem druidzi i kapłani wszelakich religii, królowie zatrudniali astrologów, jasnowidzów i jeździli do wyroczni. Każdy chciał wiedzieć, jak to będzie. Każdemu ta bajeczka była (i jest) bardzo potrzebna.

Teraz też mamy swoje własne współczesne wróżki. Robią wielkie kariery, zarabiają sporo kasy i mają się zasadniczo jak pączki w maśle. Zawsze wróżkom, astrologom i prorokom powodziło się nieźle. I sprawdzalność ich przepowiedni zazwyczaj nie miała z tym nic wspólnego.

Astrologowie, kapłani, wyrocznie i jasnowidze zawsze pobierają kasę za swoje bajki. Czasem większą, czasem mniejszą, ale nigdy nie wieszczą za darmo.

Dzisiejsze „nowoczesne” czasy niczym się tu nie różnią od innych „mrocznych” wieków. Zamiast wróżek, astrologów i wyroczni mamy EKONOMISTÓW. Nic w tym dziwnego. W naszych czasach najważniejszy jest pieniądz, więc wróżenie i przewidywanie przyszłości przypadło „kapłanom” religii pieniądza, czyli ekonomistom.

Spójrzcie na nich, gładziutko ogoleni, precyzyjnie przystrzyżeni, wypomadowani i eleganccy, wbici w kosztowne, stonowane garniturki, ze starannie wystudiowanymi, mądrymi minami wygłaszają do kamer swoje przepowiednie z absolutną, boską wręcz pewnością, że tak właśnie będzie. Nie sposób takiemu „naukowemu” mądrali nie uwierzyć.

Dokładnie tak samo działali wróże wszelacy na przestrzeni wieków. Prorocza bajka o przyszłości wymaga oprawy, żeby prostaczki i profani w nią uwierzyli. Szaman musiał się odpowiednio ubrać, musiał wpiąć we włosy sporo piórek i paciorków, żeby osiągnąć wystarczającą niezwykłość gwarantującą mu wiarygodność. Wyrocznia delficka to już był prawdziwy teatr. Ten kto do niej wchodził zostawał tak zakręcony, że wychodził zupełnie odmieniony – dymy, światła, ogień, niezwykłość, tajemniczość – wszystko to tylko w jednym celu – żeby moja bajka o przyszłości była bardziej wiarygodna i żebym w efekcie dostał za nią więcej kasy.

I tak na przestrzeni wieków tysiące wspaniałych karier zrobili ludzie opowiadający bajki o przyszłości. Najczęściej apokaliptyczne, bo na tym się najlepiej zarabiało, tego typu straszenie przynosiło zazwyczaj największe korzyści straszącemu. Do dziś ten mechanizm narracyjny działa perfekcyjnie. Media na tym zarabiają miliony.

W średniowieczu wróżami byli liczni natchnieni kaznodzieje wygłaszający swoje płomienne apokaliptyczne bajki z kościelnych ambon przed zdumioną gawiedzią. Wcześniej prorokowali hebrajscy, starotestamentowi prorocy. W starożytnej Grecji wyrocznia delficka zarabiała potężną kasę na bajkach o przyszłości.

Teraz też jest to miliardowy interes na całym świecie. Tysiące gładkolicych profesorów ekonomii opowiada swoje bajki o przyszłości i biorą za to potężną kasę. Zatrudniani są w bankach, płacą im rządy, koncerny i instytucje finansowe zawodowo zajmujące się wróżeniem.

Zawsze tak było. Każdy szanujący się władca zatrudniał na swoim dworze astrologa, jasnowidza albo wróżkę. Miał go na etacie i zawsze mógł posłuchać jego bajek. Czasami się sprawdzały, zazwyczaj nie. Co mądrzejszy wróż tak potrafił zakręcić opowieścią, że ciężko było dociec, czy się sprawdziła, czy też nie. Talent literacki w opowiadaniu bajek jest nieodzowny.

Niestety żaden z ekonomistów nie przewidział wybuchu Światowego Kryzysu Ekonomicznego. Mimo że przecież wróżenie to ich zawód i z tego żyją. Nie pomogły liczne tytuły naukowe, garniturki, delikatne uśmiechy w kącikach ust, jasne czoła i półprzymknięte powieki, spod których rzucają swoje zalotne spojrzenia do telewizyjnych kamer.

Przyszłości nie da się przewidzieć.

Pozwólcie, że powtórzę jeszcze raz to okropne, denerwujące i pozbawione nadziei zdanie.

Przyszłości nie da się przewidzieć.

Ekonomia nie jest NAUKĄ ŚCISŁĄ. To, za przeproszeniem, zwykła nauka społeczna, czyli HUMANISTYKA, czyli pic na wodę, publicystyka, eseistyka, bajkopisarstwo i gdybanie, co się komu wydaje. Z matematyką ma dokładnie tyle wspólnego co poezja (czyli niewiele).

Garniturki, krawaciki i gładkie lica współczesnych ekonomistów są dokładnie tym, czym były kolorowe szaty astrologa, jego szklana kula i piórka w pupie szamana – teatrzykiem mającym uwiarygodnić bajeczkę o przyszłości.

Cała zatem apokaliptyczna wrzawa w mediach o tym, jaki to ciężki rok nas czeka to BAJKA, opowiastka, wróżenie z fusów i ściema.

Rok trzynasty będzie dokładnie taki, jaki SAMI SOBIE POSTANOWIMY, że będzie. Jak postanowimy, że będziemy w tym roku szczęśliwi – będziemy. Jak postanowimy odwrotnie – tak się stanie.

Tak to już ze szczęściem jest – zależy od nastawienia.

I nie słuchajcie bajek PRAWDZIWYCH. Nie słuchajcie „prawdziwych” opowieści zawodowych ściemniaczy. To zawód stary jak świat i zawsze w efekcie chodzi o to, żeby ściemniaczowi było dobrze, nie wam.

Słuchajcie bajek nieprawdziwych, delektujcie się poezją, muzyką i literaturą. Oglądajcie fajne filmy i chodźcie do modnych teatrów. W fikcji zawsze jest więcej prawdy niż w „PRAWDZIE”.

I właśnie takie mam dla Was życzenia na ten rok trzynasty :-)


Zapomniane słowo na „R”

Były takie czasy, że zapomniane słowo na „R” było bardzo ważne. W niektórych środowiskach i społecznościach było nawet słowem najważniejszym.

Od niego zaczynano wszelkie rozmowy i na nim kończono. Było to kluczowe słowo przy robieniu wszelkiej maści interesów. Słowo na „R” miało decydujące znaczenie w handlu, w usługach, w przemyśle i finansach. Było również jednym z ważniejszych argumentów przy zawieraniu małżeństw.

Śmiało można powiedzieć, że zapomniane słowo na „R” było kiedyś podstawowym regulatorem życia społecznego w każdym jego wymiarze, aspekcie i przejawie.

Bez tego słowa wiele mieszczańskich społeczeństw Europy (i świata) nie rozwijałoby się, nie doszłoby do dobrobytu, potęgi i rozkwitu.

To tajemnicze, zapomniane słowo na „R” to: REPUTACJA.

Od tego, jaką cieszyłeś się reputacją, zależało wszystko. Jeśli była ona dobra – byłeś kimś. Jeśli pozwoliłeś ją sobie zszargać – miałeś przecykane. Raz zniszczoną reputację niełatwo było odbudować. Czasami nie starczało na to życia.

Dlatego o reputację bardzo dbano. W zasiedziałych, mieszczańskich społecznościach, w których wykuwał się kapitalizm, reputacja była tak samo ważnym kapitałem jak pieniądz. Dla wielu była ona kapitałem jedynym.

Liczyła się reputacja pojedynczego człowieka, całej rodziny, firmy, miasta, regionu, a nawet kraju. Skrupulatnie się jej przyglądano przed podjęciem jakiejkolwiek istotnej decyzji życiowej czy biznesowej. Prześwietlano ją i wkładano pod lupę. Sięgano do przepastnej pamięci pokoleniowej i badano reputację rodziców, dziadków i całej linii genealogicznej, zanim zatrudniono kogoś na służbę. Przecież złe cechy można dziedziczyć, mogą się pojawić w którymś pokoleniu i doprowadzić do haniebnej, brzemiennej w skutki kradzieży srebrnego widelca z kompletu rodowego. A na to nikt sobie kiedyś pozwolić nie mógł.

Potem z niewiadomych przyczyn reputacja poszła w zapomnienie.

Ludzkość gremialnie uwierzyła, że można budować kapitalizm jedynie na wyzyskiwaniu taniej siły roboczej na Dalekim Wschodzie i ogólnoświatowej spekulacji kredytem, którego nie wiadomo kto, komu i kiedy udzielił. Reputacja stała się niemodna.

Ze zmurszałych, tysiącletnich trumien Fenicjan, rzekomych wynalazców nowoczesnego pieniądza, rozległ się głośny, stugębny chichot. Jak można udzielić kredytu komuś, kogo reputacji nie znamy!? Jak można w taki kredyt inwestować, uczynić go instrumentem finansowym i obracać nim anonimowo po całym świecie!? Przecież to się żadnej logiki i żadnej kupy nie trzyma!

Przecież istotą każdej sensownej wierzytelności jest ZAUFANIE wierzyciela w REPUTACJĘ dłużnika. W dzisiejszych, turbokapitalistycznych czasach zarówno jeden, jak i drugi pozostaje anonimowy. A Fenicjanie w swoich grobach przewracają się ze śmiechu.

Czym zatem jest REPUTACJA? Co to dziwne słowo znaczy? O co z tym słowem chodzi?

Słownikowo sprawa przedstawia się prosto:

reputacja (dobra) opinia (o kimś), renoma, (dobra) sława, (dobre) imię. Etym. – łac. reputatio ‚rachuba; rozwaga’ od reputare ‚policzyć; ogarnąć myślą’; zob. re-; putare ‚obcinać; rozmyślać’.

Tyle ma na ten temat do powiedzenia „Słownik Wyrazów Obcych i Zwrotów Obcojęzycznych” Władysława Kopalińskiego.

A teraz moje, twórcze rozwinięcie tej definicji:

Reputacja to zapisana w pamięci społecznej historia czyjejś etyczności. I na podstawie tej etyczności przeszłej można wnioskować o etyczności danej osoby (instytucji) w przyszłości. Etyczność ma zadziwiającą właściwość niezmieniania się w czasie.

Reputacja to rzecz niezwyle praktyczna i pożyteczna. Dzięki niej nie damy się oszukać szemranemu biuru podróży czy parabankowi inwestującemu nasze oszczędności „w złoto”.

Dzięki niej nie damy sobie w sklepie wcisnąć horrendalnie drogiego chłamu, dzięki niej mamy szanse leczyć się u dobrego lekarza, chodzić w porządnych butach i czytać tylko sensownych autorów.

Dzięki konsekwentnie stosowanej reputacji nie doszłoby do wielkiego kryzysu finansowego, a potem do kryzysu w strefie euro. Jeśli wiadomo, kto jest kim i jaką ma reputację, przekręty stają się DUŻO trudniejsze.

Reputacja to bardzo skuteczny mechanizm. Działał przez wieki, działa i teraz, mimo swojej niemodności. Ja w każdym razie często tego mechanizmu z rozkoszą używam. Nie tylko dbam o własną reputację, ale i sprawdzam czyjąś.

Tym bardziej, że pojawił się jakiś czas temu pewien wynalazek, idealny wprost do przechowywania społecznej pamięci o czyjejś etyczności (reputacji). Ten wynalazek to Internet. Jak raz coś się w nim zapisze, zostaje na wieki.

Wystarczy tylko umieć używać wyszukiwarki ;-)


Potęga bajek – czyli jak bajką pokonać bogate imperium

Jak pokazują nam bieżące wydarzenia (kryzys finansowy) w bogatym, światłym i potężnym świecie zachodnim (atlantyckim), pokonanie EuroAmeryki jest zadaniem banalnie prostym. Niepotrzebne są czołgi, rakiety, łodzie podwodne i głowice atomowe.

Co jest potrzebne?

Potrzebne są bajki, w które uwierzą mieszkańcy bogatego imperium.

Bajka Pierwsza:
Musi to być zgrabna intelektualnie, łykliwa i krągła ideologia. Na przykład liberalizm. Liberalne „Każdy jest kowalem swojego losu” to taka sama kusząca półprawda jak marksistowskie „Byt określa świadomość”. I tak samo groźna. Bo przecież doświadczenie życiowe pokazuje, że czasami jest zupełnie odwrotnie – to „świadomość określa byt” i to „inni są kowalami naszego losu”. Ale ideologia (bajka) jest zawsze atrakcyjniejsza od żmudnego zbierania i analizowania doświadczeń życiowych. No więc należy tę ideologię (neoliberalizm) rozpowszechnić w atakowanym imperium, żeby namotać tamtejszym obywatelom w głowach i sprawić, że ich ogląd rzeczywistości będzie nieprawdziwy.

Bajka Druga:
Trzeba wmówić obywatelom imperium, że ochrona własnego rynku (cła), własnej produkcji i własnych miejsc pracy jest „passe”, niemodne, nienowoczesne i obciachowe. Nazywa się to „globalizacja” i prawie wszyscy w imperium euroatlantyckim muszą uznać, że jest to świetne, super, ekstra, „awesome”. Bo można taniej kupować towary wytworzone przez innych. Nieważne, że ci inni to zazwyczaj biedni, słabo opłacani ludzie bez żadnych praw pracowniczych, żyjący w rejonach przypominających warowne obozy pracy. Nieważne. Ważne, że buty są tanie.

Bajka Trzecia:
To bajka o tym skąd się bierze bogactwo. Otóż trzeba przekonać obywateli euroatlantyckiego imperium, że bogactwo NIE BIERZE SIĘ z pracy, produkcji i usług. Tylko z czegoś zupełnie innego, dużo prostszego. Dzięki temu imperium przestanie PRODUKOWAĆ i będzie przekonane, że to świetne rozwiązanie.

Bajka Czwarta:
Jest kontynuacją Bajki Trzeciej. Opowiada ona o tym, że bogactwo bierze się z kredytu i spekulacji różnego rodzaju papierami wartościowymi – akcjami, obligacjami, kontraktami terminowymi i walutą. To bardzo ważna bajka. Jak mieszkańcy bogatego imperium ją łykną, to już nie ma dla nich ratunku. Będą się zadłużać na potęgę, będą handlować bez opamiętania własnymi długami i będą święcie przekonani, że robią na tym doskonałe interesy.

Po wmówieniu tych czterech bajek obywatelom bogatego imperium wystarczy tylko poczekać. Musi upaść. To tylko kwestia czasu.

Oto potęga bajek.


Latanie nad stawem pełnym pomysłów

Rybitwa białoczelna - fot. Isaka Yoji (cory) - wikipedia

Późnym popołudniem nad staw przyleciała rybitwa. Nie była stałym mieszkańcem stawu. Różniła się od osowiałych kaczek i mało rozgarniętych gołębi spędzających życie na czekaniu, aż ktoś im rzuci trochę okruchów chleba.

Rybitwa była inna. Była smukła, szybka i bystra. Nie przyleciała tu po chleb rzucany przez spacerowiczów. Przyleciała tu po żywe białko i tłuszcz zawarte w płotkach, karasiach i uklejach. Przyleciała tu po mięso.

Nie marnowała czasu i nie marnowała energii. Każdy ruch miała przemyślany i sensowny. Zaczęła od metodycznego oblatywania stawu w koło. Latała w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara jakieś trzy, cztery metry nad lustrem burej wody.

Cały czas bacznie obserwowała powierzchnię stawu prześwietloną ostrym, majowym słońcem. Szukała ryby. Wiedziała, że będą się pławić w gorący dzień przy powierzchni. Wiedziała, że kolacja będzie łatwa i nie będzie ją wiele kosztować.

Siedziałem na ławce i przyglądałem się z wielką przyjemnością jednemu z cudów przyrody, który tak trudno zrozumieć większości ludzi – „Maksimum korzyści, przy minimum wysiłku.” Tak brzmi to prastare prawo przyrody. I przestrzegają go wszystkie bez wyjątku żywe stworzenia na ziemi z wyjątkiem człowieka.

Czytaj resztę wpisu »