Małe miasta są pełne ciekawych opowieści
Opublikowane: 17 lutego 2010 Filed under: Miejsca, Scenopisarstwo | Tags: Frankenstein, inspiracja, opowieści, prowincja, Ustka, Ząbkowice Śląskie 5 KomentarzyMałe miasta mają coś, czego duże metropolie nie mają. Są kameralne, są niewielkie i zwarte. Łatwo dają się objąć wzrokiem i umysłem. Łatwo mieszczą się w głowie.
Małe miasto łatwo ogarnąć, poznać i zrozumieć. Wielkie miasta to potwory o zupełnie innej skali. Skali dużo większej od człowieka, dużo większej niżby można je całe ze smakiem połknąć, posmakować i przetrawić.
I te duże, i te małe miasta wypełniają opowieści. W małych miastach jednak łatwiej te historie poznać. Łatwiej na nie wpaść. Łatwo je przyswoić, zrozumieć i zapamiętać. Duże miasta są na to za wielkie.
Dla kogoś, kto lubi opowieści, małe miasta są prawdziwym skarbem. Tylko w małym mieście, gdzie wszyscy się znają, opowieść może się odpowiednio rozwinąć, może dojrzeć, obróść w legendę i doczekać do należytej puenty.
Bardzo lubię małe miasta. Nie tylko za opowieści. Lubię je też za to, że są moje. Pochodzę z małego miasta i bardzo dobrze je rozumiem. Wiem jak się po nich poruszać. Wiem jak do nich podejść. Wiem jak obserwować te kruche, delikatne i ulotne mateczniki dobrych opowieści, postaci, dialogów i zdarzeń.
Takie na przykład Ząbkowice Śląskie. Moje miasto rodzinne. Wciąż niewiele osób wie, że jest to miasto słynne i znane na całym świecie. Właśnie dzięki opowieściom, które się tam zrodziły.
Kiedyś przez wiele setek lat to małe, zamożne, niemieckie miasteczko nazywało się Frankenstein. Po wojnie nawet Komisja Ustalania Nazw Miejscowości chciała je nazwać Frankensztyn, ale w końcu zrezygnowali z tej nazwy na rzecz zupełnie niedorzecznej nazwy obecnej.
W XVII wieku miasto nawiedziła zaraza. O jej spowodowanie oskarżono grabarzy rzekomo bezczeszczących zwłoki z miejscowego cmentarza. Poddano ich wymyślnym torturom, a sprawa obiegła gazety całej ówczesnej Europy.
Podobno właśnie ta historia zainspirowała Mary Shelley do napisania powieści „Frankenstein, czyli nowoczesny Prometeusz” w 1818 roku. Oto siła opowieści zrodzonych w małych, prowincjonalnych miasteczkach.
A to nie jedyna inspirująca opowieść jaka wiąże się z Ząbkowicami. Jest ich setki i jedna jest lepsza od drugiej.
Podobnie jest z kolejnym małym, kaszubsko-niemieckim miasteczkiem, które bardzo lubię. Kaszubi nazywali je Ùskô, Niemcy – Stolpmünde. Ostatnio przeczytałem, że w wydmach szerokich usteckich plaż mogą spoczywać setki ofiar zatopionych przez sowiecką łódź podwodną statków Wilhelm Gustloff i Steuben.
Oba statki poszły na dno bardzo blisko Ustki. Przez wiele dni morze wyrzucało na plażę ofiary tej masakry. Część z nich pogrzebano w zbiorowej mogile na miejskim cmentarzu. Część wprost na wydmach. Ofiar było tysiące. Tysiące ludzi uciekających z Kurlandii i Prus Wschodnich przed nacierającą Armią Czerwoną.
Teraz na tych plażach opalają się tysiące polskich rodzin z dziećmi. A we wnętrzu wydm spoczywają ciała. Jakie inspirujące zderzenie. Jak dobrze skonstruowana jest ta opowieść. Życie jest jak zwykle najlepszym autorem.
Wystarczy tylko jedno twórcze pytanie: Czy w nocy duchy tych trupów snują się po usteckich plażach?
I już mamy wspaniały punkt wyjścia do pasjonującej opowieści.
I takie są właśnie małe miasta. Inspirujące. Oprócz gotowych opowieści pełno tam też ciekawych postaci, doskonałych dialogów i oryginalnych sytuacji.
Trzeba tylko umieć je dojrzeć. Trzeba umieć do tych miasteczek podejść. Z delikatnością, pokorą i cierpliwością. Warto.
To co piszesz, Piotrze, jest bardzo trafne. Do małomiasteczkowych opowieści dodałbym jeszcze opowieści rodzinne. Jest taka autentyczna historia w mojej familii (Górny Śląsk): Jest II wojna światowa.
Polak, maszynista, jeździł często na front wschodni. Przyszedł rozkaz z Berlina, żeby komuś na kolei (Tarnowskie Góry – miasto kolejarzy) dać medal. Więc dali jemu, chociaż on nie chciał. Ale odmówić też nie mógł. Wstyd w całej rodzinie bo rodzina powstańcza. W końcu pojechał po ten medal („krzyż krwi”) do Wiednia. Podobno dostał go z rąk Himmlera. Wracając dowiedział się od kolegów – kolejarzy, że na stacji w TG czeka na niego honorowa kompania wojska. Wystraszył się rozgłosu – wysiadł stację wcześniej. A tam na stacji czekali: wojsko, władze itd… Śmiech był w całym mieście.
Za medal zaproponowali mu przeniesienie się do opuszczonego przez Polaków domu. Ale on powiedział, że chciałby, żeby z Oświęcimia wypuścili znajomego. Bohatera się słucha – więzień opuścił obóz! Ale gdy weszli Rosjanie – zainteresowali się tym, który dostał tak wysokie niemieckie odznaczenie. Bohater trafił do więzienia UB…
To nie koniec historii, ale nie chcę nikogo męczyć. Małe miasteczka też mają swoich wielkich bohaterów… Pozdrawiam
Jacek P
Małe miasteczka to idealne miejsca akcji przeróżnej maści horrorów i dreszczowców. Sam pochodzę z miejscowości gdzie kultywuje się opowieści o polnych diabłach, rzucanych na sąsiadów czarach, boskich klątwach, zjawach itd.
Szkoda że filmowcy nie wykorzystują potencjału takich miejsc. Chętnie bym obejrzał w końcu dobry polski film grozy. Skoro Stephen King czerpie garściami z amerykańskiej małomiasteczkowej mitologii czemu my nie możemy?
Zaraz po totalnej klapie ostatniego polskiego horroru rozgorzała dyskusja, czy potrzebujemy tak naprawdę aż tylu zapożyczeń z kina amerykańskiego. Czy nie możemy budować opowieści na bazie naszych legend, opowiastek, podań, wierzeń ludowych. Mamy całą masę strzyg, topielic, boginek, leśnych, w niemal każdej przydrożnej wierzbie mieszkał kiedyś diabeł Rokita. I co … i cisza.
A w temacie miejsc, małych miast … jak jestem pierwszy raz w jakimś takim miejscu i czas na to pozwala, to zaczynam węszyć. Zawsze trafi się coś z dreszczykiem, albo z nieszczęśliwą miłością. Dom w którym straszy, drzewo wisielców, studnia która wciąga, kobieta przez którą zabiło się czterech braci … tylko słuchać.
Mam kilka takich miejsc … czasu by się o nich rozpisywać do rana by brakło. I nie zawsze kojarzą się tylko z opowieściami czy legendami. Są to miejsca w których ja, mieszczuch totalny i absolutny, spędziłem najpiękniejsze, najciekawsze chwile dzieciństwa, młodości, dorastania … wystarczył wakacyjny pobyt w takim miejscu a wspomnień nazbierało się na lata.
Bardzo lubię jedno z takich wspomnień. Przywołuje obraz maleńkiej wsi, niesamowicie kolorowego lata, bordowo-soczystych czereśni, wspólnych nocnych wypraw z miejscowymi chłopakami na mury starego zamku, skoków z rozwalonej tamy do rzeki (jak dzisiaj staję w miejscu z którego skakaliśmy, to dostaję zawrotów głowy), łapania świętojańskich robaczków (migocą takim ładnym turkusowym światełkiem), no i oczywiście dziewczyna, pamiętam jak skradałem się pod okna domu jej dziadków, to w ogródku pachniały takie małe kolorowe różyczki … do dzisiaj szukam tego zapachu.
„Chętnie bym obejrzał w końcu dobry polski film grozy.”
Ależ Barfly, co roku powstaje ich nader dużo. Co najmniej połowa produkcji może się zakwalifikować. Człowieka ogarnia często (prawdziwa) groza gdy je ogląda. Regularna groza pojawia się natomiast, gdy przyglądamy się statystykom.
Pod tym względem jesteśmy en vogue. Dobiliśmy do reszty świata.
Sztormy w Ustce nie są zbyt przyjemne, ponieważ falochron oraz nabrzeże muszą być naprawiane po każdym większym przypływie… Lecz takie to są już uroki nadmorskiej miejscowości :)