„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Bajka o złotej rybce i scenarzyście

Pewnego razu scenarzysta przechadzał się nad wodą. Szukał pewnie dawno zagubionej tu inspiracji, może naszła go jakaś melancholia i musiał pobyć sam, może po prostu przycisnął go pęcherz na spacerze i zszedł ze ścieżki na stronę, w zarośla, bliżej wody.

Stał więc tak, wbijając nieobecne i jak zwykle trochę mętne spojrzenie w burą toń, gdy nagle z głębiny wyłoniła się Złota Ryba. Popatrzyła trzeźwo na scenarzystę i, po chwili zrozumiałego wahania, przemówiła ludzkim głosem.

– Przepraszam, mam dla ciebie pewną propozycję.

Scenarzysta rozejrzał się wystraszony, ale nikogo nie zauważył. Zaniepokoił się tym jeszcze bardziej. Czyżby znowu słyszał głosy!? Na szczęście spojrzał na wodę i uspokoił się. Wszystko z nim w porządku, to mówiła ryba.

– Jesteś scenarzystą, prawda? Mam dla ciebie propozycję. – Powtórzyła Złota Ryba.

– Propozycję? – Upewnił się scenarzysta – Proszę. Słucham. Oczywiście.

– Przeleję ci zaraz na konto 5 milionów złotych.

Scenarzyście długa, cieniutka nitka śliny wypłynęła z ust, ale zaraz udało mu się ją wciągnąć z powrotem.

– Ale mam trzy warunki. – Ciągnęła rzeczowo Złota Ryba. – Po pierwsze, napiszesz scenariusz. – Scenarzysta uśmiechnął się triumfalnie, powinien dać radę.

– Po drugie, całe 5 milionów wydasz na wyprodukowanie filmu według tego scenariusza. Ani grosza z tych pieniędzy nie możesz wydać na cokolwiek innego niż swój film.

Z ust scenarzysty znowu zaczęła zwisać pajęczynka śliny.

– Po trzecie. – Kontynuowała Złota Ryba. – Dopiero pieniądze uzyskane z dystrybucji wyprodukowanego filmu będą twoje i będziesz mógł z nimi robić wszystko, na co tylko przyjdzie ci ochota. Zgadzasz się?

Scenarzysta obtarł ślinę rękawem, zgodził się skinieniem głowy i zemdlał.

W nocy znalazł go rowerowy patrol straży miejskiej i odwiózł na izbę wytrzeźwień, scenarzysta został ponadto oskarżony o sikanie w miejscach niedozwolonych i musiał zapłacić mandat. Ale wszystko to nie miało dla niego żadnego znaczenia. Teraz myślał tylko o jednym. O Złotej Rybie i jej życzeniach.

Jaki jest morał z tej krótkiej bajki?

Nie rozmawiać z nieznajomymi rybami!

PS.

A teraz kochani scenarzyści usiądźcie na czterech literach i spróbujcie napisać scenariusz DOKŁADNIE według wskazówek Złotej Ryby.


Fuerteventura – tydzień z żywiołami

Widok na palmy i plażę w Costa Calma

Znowu potrzebowaliśmy spędzić jakiś czas na innej planecie. Wybór padł na planetę bardzo odległą, dziką i gwałtowną. Polecieliśmy na Fuerteventurę.

To surowy i pierwotny świat. To taki twardy węzeł, w którym splotły się wszystkie cztery żywioły w gwałtownym uścisku i trwają tak od milionów lat. Teraz do tego splotu dołączył żywioł piąty – człowiek. Próbuje ujarzmić wodę, ziemię, ogień i powietrze tak, żeby dało się tu żyć. Z różnym skutkiem.

Oczywiście, jak ktoś lubi siedzieć w przytulnym hotelu, kąpać się w błękitnym basenie i leżeć na hotelowej plaży, może wielu z rzeczy, które tu opiszę nie zauważyć. Są tacy. Wolno im. Ja jednak lubię wiedzieć, gdzie jestem. Lubię patrzeć i poznawać miejsce, które przejściowo zamieszkuję. Lubię pożyczyć samochód i pojeździć, powęszyć i posłuchać, o czym szumią atlantyckie fale.

Dlatego postanowiłem pokrótce opisać, dlaczego warto pojechać na Fuerteventurę i czego można się tam spodziewać. Na początek zatem żywioły:

Ziemia

Ten żywioł występuje tu w niezwykle pierwotnej postaci. Cała wyspa jest jednym wielkim rumoszem skał wyrzuconych kiedyś przez wulkan. Jest to wielka, naga, pofałdowana pustynia. Czasami skalna, czasami żwirowa i kamienista, czasami piaszczysta jak na pobliskiej Saharze. Zieleń w stanie naturalnym praktycznie tu nie występuje. Nie ma drzew i krzewów. Jest trochę pustynnej trawy, którą żywią się kozy.

Wnętrze wyspy niedaleko Antigua.

Wnętrze wyspy niedaleko Antigua.

Powietrze

Nie ma tu powietrza. Jest wiatr. Silny, nieustanny, uparty pasat wieje tu zawsze. Nic go nie zatrzymuje, bo góry na wyspie są za niskie. Czasami trochę cichnie wieczorem i w nocy. Rankiem jednak wraca i znowu zaczyna nam huczeć w głowie. Idealne miejsce na elektrownie wiatrowe, bo turbiny kręcą się tu zawsze.

Woda

Na wyspie nie pada deszcz. Widziałem kilka rzecznych koryt, ale były całkiem suche. Góry są zbyt niskie żeby zatrzymać i spiętrzyć gnane pasatem chmury. Nie ma tu więc erozji. Woda nie rozpuszcza skał, nie rzeźbi terenu, nie gromadzi się, nie płynie, nie żywi roślin.

Mieszkańcy do celów rolniczych wydobywają wodę z głębokich studni przy pomocy niewielkich pomp zasilanych wiatrakiem. I to wydaje się największym problemem przy ucywilizowaniu wyspy. Bez słodkiej wody nie da się żyć. Bez wody krajobraz Fuerteventury przypomina zdjęcia wysyłane na Ziemię przez łaziki marsjańskie.

Tymczasem dookoła wyspy ryczy Atlantyk. Tam wody jest pod dostatkiem. Czysta, słona woda we wszystkich odcieniach błękitu i zieleni układa się po zachodniej stronie wyspy w największe fale, jakie widziałem w życiu. Strona wschodnia jest pod tym względem znacznie spokojniejsza.

Widok na wybrzeże z miasteczka El Cotillo.

Widok na wybrzeże z miasteczka El Cotillo.

Ogień

Słońce ma tutaj piekielną, zwrotnikową moc. Jest tu mnóstwo światła. Krystalicznie czyste powietrze nie stawia żadnego oporu żarowi lejącemu się z nieba. W nocy gwiazdy świecą tak mocno, że widać je nawet z jasno oświetlonych ulic miasta.

I tego słonecznego blasku brakowało mi najbardziej. Tego właśnie szukałem na tej wyspie po długich miesiącach nocy polarnej, która zaczyna się u nas w listopadzie i trwa prawie do kwietnia.

Na Fuerteventurze wszystko świeci – woda w oceanie, wulkaniczne skały, piasek na plażach, ściany domów, chmury, baseny hotelowe i szklanki piwa. Wszystko jest wypełnione światłem i razi nawet oczy schowane za przyciemnionymi okularami. Uwielbiam takie światło. Jest mi ono niezbędne do życia.

Ludzie

Dla ludzi Fuerteventura zawsze była ekstremalną przygodą. Świadczą o tym porozrzucane po wyspie ruiny opuszczonych, skromnych domów zbudowanych z bazaltowych kamieni zlepionych wapnem. Ktoś w nich kiedyś próbował przetrwać, ale kiedy studnia wyschła, musiał uciekać.

Tak było do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przez wieki hiszpańscy kolonizatorzy hodowali kozy, łowili ryby w oceanie, odparowywali sól z wody morskiej i uprawiali niewielkie poletka, zanim nie wyschła studnia. Tylko tak dawało się tu przeżyć. W połowie XX wieku zbudowano lotnisko i przylecieli pierwsi turyści. I okazało się, że to dla tej wyspy jedyny ratunek.

Tak wyglądają drogi na wyspie.

Tak wyglądają drogi na wyspie.

Palmy

Rosną tylko w ludzkich osiedlach. Są bardzo dorodne i piękne. Do każdej palmy na wyspie prowadzi plastikowa, czarna rurka. Bez nawodnienia nic tu nie urośnie. Każdy krzew, każdy kwiat, każdy kaktus, fikus i juka mają tu swoją rurkę, od której zależy wszystko.

Jak już się roślinkę nawodni, to rośnie niezwykle bujnie – zwrotnikowe słońce i wulkaniczna gleba robią swoje. Na rozległych, suchych pustyniach rosną tylko ciernie i rzadkie kępki pustynnej trawy. Ale kozom to wystarcza.

Kozy

Koza zje wszystko. Jest tania, efektywna i prosta w obsłudze. I tylko ona jest w stanie sprostać wymaganiom, jakie stawia przed żywymi istotami ta wyspa. Jadąc samochodem można zobaczyć dzikie kozy pasące się na kamieniach. Nie mam pojęcia, gdzie są ich wodopoje. Uciekły wieki temu z zagród hiszpańskich osadników, zdziczały i łażą po wulkanicznych skałach, spokojnie przypatrując się lądującym samolotom z bladymi turystami.

Warto spróbować tu koziego sera. Potrafią go robić i jest go wiele rodzajów. Mnie zdarzyło się jeść dość miękką odmianę, grillowaną, polaną miodem i posypaną orzechami. W życiu takiego pysznego koziego sera nie jadłem.

Plaże

Fuerteventura słynie z plaż. To najstarsza z Wysp Kanaryjskich i ma najwięcej plaż. Niektóre są naprawdę ogromne. Widziałem już w życiu różne plaże, ale tak wielkich jak na południe od Costa Calma nie widziałem nigdy. I nie długość tej plaży mnie zadziwiła (w Polsce są dłuższe), ale jej szerokość.

Jeśli ktoś lubi piaszczyste plaże, to na Fuerteventurze jest we właściwymi miejscu. Kolor piasku jest również do wyboru – od bieli do czerni. Każdy znajdzie tu plażę, jaka mu pasuje.

Plaża w Costa Calma.

Plaża w Costa Calma.

Podatki

Na wyspie jest TANIO. Żeby ulżyć miejscowej ludności w jej bohaterskiej walce z nieubłaganymi żywiołami, rząd Hiszpanii ustanowił tu coś w rodzaju strefy wolnocłowej. Nie ma tu podobno ani VATu, ani akcyzy. Nie interesowałem się tym zbyt dogłębnie i nie znam szczegółów polityki podatkowej na Fuerteventura, ale litr benzyny kosztuje tu 1 euro! Czy gdzieś w EU jest taniej!?

Płaciłem w sklepie 7 euro za butelkę BARDZO porządnego wina (Rioja), które w Polsce kosztuje prawie 100 złotych. Wino jest tu tańsze niż w kontynentalnej Hiszpanii. Jak ktoś lubi tanie wina, to można je kupić taniej od wody mineralnej. Ja w tej sytuacji wolałem prawdziwe rarytasy w okolicach 7-8 euro (przypominam, że na polskie to tylko około 30 zł). Nie muszę mówić, jaki to stanowiło dla mnie problem. Znowu otarłem się o alkoholizm :)

Podobnie jest z papierosami, które sprzedaje się tu na „sztangi”, nie na paczki. Koszmar po prostu.

Zabytki

Nie ma tu żadnych zabytków i chwała Bogu. Nikomu tutaj przez wieki nie wpadło do głowy, żeby zbudować coś reprezentacyjnego, pompatycznego i wyrafinowanego. Walka o byt z żywiołami skuteczne wypleniła z ludzi wszelką pychę i w jej miejsce wstawiła pragmatyzm i pokorę. Bardzo lubię, jak w pobliżu nie ma żadnych zabytków do obejrzenia. Kozi ser, wino, słońce i ocean w zupełności mi wystarczają.

Wydmy w Corralejo.

Wydmy w Corralejo.

Jedzenie

W hotelach i miejscowościach wypoczynkowych oczywiście jest jedzenie standardowo-turystyczne. Jak wszędzie. Namawiam jednak do spróbowania kanaryjskich specjałów typu ziemniaki gotowane na twardo w skorupkach, sos mojo i ryba z grilla. O kozim serze już wspominałem, to pozycja obowiązkowa. Obowiązkowa jest też kawa cortado. Nie pijcie tu kaw robionych po włosku czy amerykańsku. Pijcie tak, jak parzą miejscowi. Wszystko, co z oceanu, mają tu pyszne. Jadłem kalmara z grilla, który mnie zdumiał – zwykły, świeży głowonóg rzucony na chwilę na węglowe palenisko.

Surferzy

Fuerteventura jest kameralna i hipsterska. Jedyny kawałek dwupasmowej autostrady, jaki mają, ma zaledwie kilkanaście kilometrów. Wszędzie widać tu przejawy kultury surferskiej. Ta wyspa to mekka surferów. Nieważne, czy surfują z żaglem, latawcem, czy na samej desce, widać ich tu wszędzie – żylaści, opaleni, wysmagani wiatrem, z naturalnym, oceanicznym balejażem, pewni siebie, uśmiechnięci. Poruszają się starymi terenówkami, mieszkają w przyczepach na klifach, ryzykują życie na siedmiometrowych falach wyłącznie dla zabawy. Ciekawy rodzaj człowieka.

Przyglądałem się takiemu kite-surferowi, który po zachodniej stronie wyspy fruwał po gigantycznych falach w pobliżu ostrych jak brzytwa skał, na huraganowym wietrze i zastanawiałem się, jak to robi, że zawsze się podnosi, że jego latawiec zawsze wzlatuje, że spod każdej gigantycznej i wściekłej fali wychodzi żywy. Siedziałem w kawiarni, piłem cortado i paliłem camela, a człowiek na ryczącym Atlantyku nieopodal rzucał wyzwanie żywiołowi. Dla zabawy, wyłącznie dla zabawy.

Zachodnie wybrzeże niedaleko La Pared.

Zachodnie wybrzeże niedaleko La Pared.

Stare kości

No cóż, miewam bóle pleców. Każdy zawodowo piszący zna tę sprawę. Czasami boli bardziej, czasami mniej, ale zawsze wiem, że mam kręgosłup. W ten tydzień na Fuerteventura zapomniałem o bólach kręgosłupa. Po prostu przestałem go czuć. Zszokowało mnie to. Ale ponieważ bacznie obserwuję swoje otoczenie, zacząłem sprawę badać.

Skąd tu tylu niemieckich emerytów? Dlaczego tu przyjeżdżają? Niektórzy są tak starzy, że ledwo chodzą. Ale chodzą! I oto co wykombinowałem:

Ciśnienie atmosferyczne na wyspie jest STAŁE, wysokie i wynosi około 1030 hPa. Temperatura dobowa raczej nie spada poniżej 15 stopni. W dzień jest dużo cieplej. Jest tu JASNO, nawet przy pełnym zachmurzeniu. Powietrze jest SUCHE. I voila! Oto klimat idealny dla mojego kręgosłupa i dla wszystkich starych ludzkich kości na świecie. Jeśli do tego dodać ruch – spacery, pływanie, podnoszenie kieliszka z winem do spragnionych ust – to mamy sytuację meteopatycznie idealną.

Po powrocie do polskiej ciemności, chłodu, wilgoci i ustawicznej sinusoidy ciśnieniowej natychmiast poczułem kręgosłup. Trzeba było nie wracać.

Zakończenie

Na zakończenie o minusach tej wyprawy. Bo były minusy, a jakże.

Leci się długo (5 godzin) i samolot jest ciasny. Zima w tym roku na Kanarach była nadspodziewanie chłodna. Często chodziliśmy w bluzach, bo wiatr był chłodny. Ocean był zaskakująco zimny. Nie odważyłem się wejść głębiej niż do kolan. Kąpali się tylko najodważniejsi. W basenie woda była cieplejsza. Cóż, anomalia pogodowe zdarzają się również na Fuerteventurze (rok temu na pobliskiej Teneryfie pływałem w ciepłym, grudniowym Atlantyku godzinami).

A czy było warto?

Było! Dla słońca, dla jasności, dla wina, jedzenia, szumu fal, zapachu kwiatów w lutym, beztroski, jechania w nieznane zdezelowanym nissanem micrą, dla szerokich plaż, ciepłych wieczorów i ziemniaków gotowanych na twardo w skorupkach, które smakują tak tylko tutaj.

I żeby się ODERWAĆ. To chyba najważniejsze.


Pożegnanie z Profesorem.

Edward Żebrowski

Edwarda spotkałem w Katowicach. Byłem już po wrocławskim kulturoznawstwie i ciekawiło mnie, kto przyjdzie uczyć reżyserów na katowickim Wydziale Radia i Telewizji. Byłem już człowiekiem ukształtowanym, swoje w życiu przeczytałem i przedyskutowałem. Byłem odporny na ściemę i wiedziałem mniej więcej, czego chcę.

Edward mnie zaskoczył. Nie poznałem wcześniej nikogo takiego jak on. Był facetem ze spójną, przemyślaną postawą intelektualną, miał przenikliwe spojrzenie, miał w sobie powagę i potrafił mówić tak, by go słuchano.

Każde zajęcia z Edwardem Żebrowskim były dla mnie wydarzeniem. Nie pamiętam już jak nazywały się zajęcia, które prowadził, ale pamiętam dobrze, że analizowaliśmy filmy pod kątem scenariusza.

Pamiętam jego analizę „Pulp Fiction”. Pamiętam jak mówił o „grze z widzem”, którą prowadził reżyser tego filmu. Dokładnie pamiętam tę analizę, jej sensowność, przenikliwość i wrażenie jakie na mnie zrobiła. Edward wiedział, co mówi. Reprezentował określone stanowisko, miał zdanie, potrafił „przeczytać” film, umiał go rozebrać na czynniki pierwsze. Ta zupełnie unikalna umiejętność zrobiła na mnie duże wrażenie.

Potem nasza znajomość się rozwijała. Pokazywałem mu swoje koncepty filmowe. Oceniał je. Rozmawialiśmy. Pamiętam, że te rozmowy były wtedy dla mnie bardzo ważne.

Była to niemal modelowa więź pedagoga z uczniem w szkole artystycznej. Niczego nie mógł mnie nauczyć, ale mógł mi TOWARZYSZYĆ. I wiedział, że na tym polega jego rola. Czasami wystarczyło jedno słowo, chrząknięcie, spojrzenie, mina. I już wiedziałem. I on wiedział. Nauka w szkole filmowej polega na KONTAKCIE ze starszym, bardziej doświadczonym kolegą. Niczym więcej.

Był życzliwy i uważny. Starał się pomóc. Starał się zrozumieć, o czym chcę opowiedzieć. Potrafił być czułym akuszerem,  wnikliwym krytykiem i ostrym dyskutantem, ale zawsze potrafił zachować delikatność i powściągliwość w stosunku do młokosa, który jeszcze nie wie jak i o czym chce opowiadać.

On wiedział. Ale przewlekła choroba nie pozwalała mu tworzyć. Przynajmniej tak się wydawało. Może wiedział o tworzeni zbyt dużo i to go paraliżowało? Zawsze mnie to zastanawiało – dlaczego nie tworzy, dlaczego tylko uczy?

Kiedyś w jego mieszkaniu na Powiślu, podczas rozmowy, nagle przeprosił mnie na chwilę i wyszedł do innego pokoju. Zostawił mnie na dobre kilkanaście minut. Kiedy wrócił, zobaczyłem człowieka bardzo cierpiącego. Więc rzeczywiście był chory.

Potem nasze drogi się rozeszły. Skończyłem reżyserię. Wybrałem kino rozrywkowe. On został ze swoimi studentami, a ja mam taką wadę, że jak idę do przodu, to nie oglądam się za siebie. Kontakt się urwał.

Teraz dowiedziałem się, że Edward Żebrowski umarł. I poczułem stratę.

Byliśmy zupełnie różni. Pochodziliśmy z innych pokoleń, z innych światów, z odmiennych epok i sposobów myślenia. Jednak były chwile, kiedy czułem, że bardzo chcę mieć takiego nauczyciela jak Edward.

Był świetnym pedagogiem. Jestem pewien, że powie to każdy student szkoły filmowej, który kiedykolwiek się z nim spotkał.

I ci studenci to najważniejsze, co Edward Żebrowski po sobie zostawił.

(Więcej o Edwardzie Żebrowskim w artykule Barbary Hollender.)


Dziś WKRĘCENI uderzają w kinowe ekrany

Wkreceni - plakat

Zaczęło się dawno, dawno temu w odległej galaktyce od krótkiego, zdawkowego, jednozdaniowego pomysłu na film. Zwykle tak się zaczyna.

Pomysł został zapisany i wylądował w magnetycznej strukturze twardego dysku w celu odpowiedniego leżakowania. Czas najlepiej weryfikuje krótkie, jednozdaniowe pomysły na film. Ten jednak leżakował szczególnie długo. O jego wartości świadczyło to, że nigdy o nim nie zapomniałem. Zawsze wiedziałem, że go mam i że kiedyś na pewno się nim zajmę wnikliwiej.

Ten czas jednak nie nadchodził. Pomysł sobie leżał, dojrzewał i nabierał szlachetnych aromatów. W końcu postanowiłem się z nim zmierzyć. Wygrzebałem go z mojego przepastnego drzewa katalogów i zacząłem z nim spacerować. Spacerowanie jest dużo ważniejsze niż pisanie. Pisanie to czynność techniczna, spacerowanie to czynność twórcza.

Po wielu przespacerowanych kilometrach już wiedziałem, o czym ma być ta komedia. Napisałem ją w miesiąc. Poprawiłem w kolejny miesiąc. Potem jakimś cudem dostałem zielone światło i ze spacerującego, łagodnego scenarzysty przeistoczyłem się w krwiożerczego reżysera.

Na planie było cudnie. Mimo wszelkich trudności, które zazwyczaj zdarzają się na planach filmowych, tutaj praca była rozkoszą. Dzięki aktorom. Wystarczyło ich tylko trochę wypuścić na improwizację i diamenty zaczynały się sypać wokół w porażających ilościach. Z takich właśnie komediowych diamentów tka się komedię. Uwielbiam patrzeć, jak ludzie oddają filmowi cały swój talent, a w tym przypadku talentu udało się uzbierać naprawdę sporo.

Potem był montaż i reszta postprodukcji. Wszystko w zawrotnym tempie i w niezwykłej intensywności. Nigdy jeszcze tak intensywnie nie pracowałem nad żadnych filmem. I znowu talenty różnych ludzi posypały się w hurtowych ilościach. Film zaczął błyszczeć i mienić się wszystkim, co najlepsze.

Przedwczoraj odbyła się premiera WKRĘCONYCH w Zamościu. Niezłą relację z tego wydarzenia można obejrzeć tutaj. Dzięki zamojskiej publiczności przekonałem się, że ten film to rzeczywiście komedia. Usłyszałem to i zobaczyłem. Bo film można nazwać komedią TYLKO wtedy, kiedy sala kinowa ryczy ze śmiechu. I tak właśnie było w Zamościu.

Wczoraj odbyła się warszawska premiera WKRĘCONYCH. Tutaj wszystko się potwierdziło. Ludzie się śmiali, klaskali po niektórych żartach i bawili się świetnie.

Dzisiaj WKRĘCENI uderzają w ekrany kinowe w całej Polsce. Przy pomocy nowiutkich, japońskich fotonów światła wystrzeliwanych z projektorów cyfrowych film odbije się od srebrnych ekranów i trafi wprost na siatkówki widzów. Po to go zrobiliśmy – widzom na uciechę.

I tę uciechę wszystkim gwarantuję :)

(Jeśli chcecie być na bieżąco z WKRĘCONYMI polecam profil filmu na facebooku.)

Wkreceni - fotos


WKRĘCENI – robota idzie pełną parą

WKRĘCENI - przedplakat

Lekko nie jest. Dawno tu nie pisałem, bo jestem zajęty. Moja nowa komedia powoli nabiera kształtów. Intensywna postprodukcja zabiera niemal całą moją uwagę. Inne sprawy muszą poczekać. Priorytety – niestety ;)

Otóż komedia nazywa się WKRĘCENI. Jak widzicie na powyższym przedplakacie w kinach będzie w styczniu 2014. Biorąc pod uwagę, że zdjęcia skończyły się w pierwszych dniach października, tempo pracy mamy zapierające dech w piersiach. Ale, jak się wie, czego się chce, nie ma się co cackać z robotą.

Po co robię ten film?

Dla uciechy. Dla rozrywki. Dla widzów. Polacy bez swoich komedii dziczeją. Muszę zatem temu zdziczeniu zapobiec. Wychodzi jak na razie (odpukać) śmiesznie. I z sensem. I obym się za bardzo w tej kwestii nie pomylił.

Na koniec jeszcze wklejam teaser WKRĘCONYCH. Już można go zobaczyć w kinach. Niebawem pokaże się pełny trailer filmu.

Postaram się informować na bieżąco o sytuacji na froncie. Bo jak napisałem na wstępie – lekko nie jest :)


Gdzie jestem, jak mnie nie ma.

Zrobiłem sobie długie wakacje od Internetu (i mediów w ogóle). Nic nie piszę, nic nie czytam. Zaglądam rzadko i głównie w celu sprawdzenia prognozy pogody. Kilka miesięcy bez tego całego newsowo-socialmediowo-publicystyczno-blogowego zgiełku zrodziło we mnie kilka prostych refleksji.

Otóż, wbrew temu, co się dla wielu wydaje oczywiste, wcale nie trzeba „być na bieżąco”. Wcale nie trzeba śledzić „najświeższych wydarzeń”. Nie jest to aż tak bardzo potrzebne do życia, jak się sądzi. Tym bardziej, że większość „newsów”, „wydarzeń”, „opinii” i „doniesień z ostatniej chwili” to ściema. Głównie polegają na tym, że relacjonuje się, co ktoś powiedział, i jak na tę wypowiedź zareagował ktoś inny w swojej kontrwypowiedzi.

Krótko mówiąc, jest to produkowanie sztucznego hałasu z, niemających żadnego znaczenia, wypowiedzi na temat wydarzeń, które dezaktualizują się po paru godzinach i nazajutrz nikt już o niczym nie pamięta.

Zrobiłem sobie od tego przerwę i ani przez chwilę nie poczułem, że coś tracę. Ciekawe, nie? Cała ta medialno-newsowo-komentatorska machina, sprzężona z internetowym zgiełkliwym echem, okazała się dla mnie zbędna. Wyłączyłem ją na kilka miesięcy i cisza, która zapanowała, wcale mi jakoś łba nie ukręciła.

Bardzo polecam taki eksperyment. Miesiąc albo nawet kilka miesięcy świadomego odcięcia się od  zgiełku daje bardzo ciekawą perspektywę myślową dla kogoś, kto lubi czasem pomyśleć. Nic nie czytać, nic nie pisać, nic nie słuchać i nic nie oglądać. Wyłączyć wszystkie ekrany i głośniki wokół siebie.

Coś w rodzaju diety dla szarych komórek. Żeby nie żarły wszystkiego, co popadnie. Żeby trochę odpoczęły i zajęły się sobą. Taka dieta to niezwykle cenny stan dla kogoś, kto, tak jak ja, zajmuje się twórczością. Pozbawiona śmieciowej strawy mózgownica zaczyna wypełniać pustkę własnymi tworami. Odstawione od zgiełku szare komórki nie mają o czym myśleć. Umysł pustoszeje i zaczyna sam wypełniać tę nieznośną pustkę czym popadnie. A przecież na tym właśnie polega twórczość — na wymyślaniu nowych rzeczy. Zapchany nadmiarem na wpół przetrawionej bzdury mózg nie jest w stanie tworzyć.

Ale nie jest to tylko dieta dla twórców. Zawsze warto zrobić sobie wakacje od ekranów, głośników, czytania, oglądania i słuchania. Świat zupełnie inaczej wygląda bez tej całej radioaktywnej chmury picu kłębiącej się w mediach. Nagle widzimy wszystko bez czyjegoś komentarza. Nagle patrzymy na świat bez narzucanego nam podświadomie przez kogoś kontekstu. W końcu mamy szansę na nasze własne, prywatne i intymne doświadczenie tego co nas otacza. Bez innych ludzi mówiących nam, jak mamy patrzeć, doświadczać i myśleć.

Ale na to potrzeba miesięcy. Wychodzenie z radioaktywnej chmury medialnego picu trwa długo. Wymaga konsekwencji, dyscypliny i samozaparcia. Ale warto. Uwierzcie mi na słowo, że warto. Ktoś, kto nigdy nie zaaplikował sobie takiej diety nie ma nawet pojęcia, jak głęboko siedzi w czarnej dziurce medialno-internetowej manipulacji. Świat bez prądu wygląda zupełnie inaczej.

Zazwyczaj funduję sobie taką dawkę ciszy, jak mam coś ważnego napisać albo nakręcić.

Jestem właśnie w połowie zdjęć do mojej nowej komedii. Połowa dni zdjęciowych już za mną. Połowa przede mną. Ma to być ŚMIESZNA komedia, więc nie jest łatwo. Na szczęście to, co już nakręciliśmy, jest (chyba) śmieszne. Reszta jest tajemnicą ;-)

Już niedługo w kinie okaże się, czy było warto.


Kino na zakręcie

Znowu przypadkiem zobaczyłem świetny, pełnometrażowy dokument. Canal+ pokazał wczoraj film „Jiro śni o sushi”. Opowieść o Jiro, osiemdziesięciopięcioletnim japońskim mistrzu sushi, do którego maleńkiej sushi-dajni trzeba rezerwować miejsce z miesięcznym wyprzedzeniem. Przez prawie półtorej godziny nie mogłem oderwać oczu od ekranu.

Dawno już mi się coś takiego nie zdarzyło w przypadku filmu fabularnego. Z ostatniego hollywoodzkiego „mega-hitu” w „3d” pod znanym tytułem „Wielki Gatsby” wyszedłem z kina w trzech czwartych seansu, bo nuda i ból dupy jaki odczuwałem stały się nie do zniesienia. Kompletna brednia i efekciarska ściema za 100 milionów dolarów.

Co jest ze mną nie tak?

Co jest z kinem nie tak?

Co się dzieje?

Dlaczego kameralnie robione, nic nie kosztujące, pełnometrażowe dokumenty robią dzisiaj w świecie taką karierę, podczas gdy kolejny rok hollywood nie jest w stanie opowiedzieć światu niczego godnego uwagi?

Oczywiście najłatwiej jest dojść do wniosku, że to ja zwariowałem, że z kinem wszystko w porządku, że git, że działa, jak zwykle. Po prostu zwariowałem. To się zdarza facetom po czterdziestce.

To jednak byłoby zbyt proste. Taka analiza problemu, to żadna analiza. To umysłowe lenistwo, na które kto jak kto, ale ja nie mogę sobie pozwolić.

Tym bardziej, że ten trend obserwuję już od ładnych paru lat. Kino fabularne flaczeje, staje się nudne, wtórne i nieciekawe. Ostatnio przeczytałem gdzieś w sieci wpis pewnego znanego krytyka amerykańskiego, że kino umiera. Kino przestaje być tym, czym było jeszcze niedawno. A było rzeczywiście „najważniejszą ze sztuk”. Było wyznacznikiem stylu, mody i zakreślało horyzonty myślenia miliardów ludzi na ziemi. Kino pokazywało ludziom o czym mają śnić, jak mają żyć, jak powinni wyglądać, co jeść, w co się ubierać, jak się czesać i malować, jakie papierosy palić, jak wyznawać miłość ukochanej i jak potem tę miłość konsumować.

To już minęło.

Dzisiaj nikt już nie ubiera się jak jego ulubiona gwiazda filmowa. W każdym razie nie jest to już tak ważne dla milionów zwykłych ludzi, jak kiedyś. Kino przestało być ważne. Przestało kształtować zbiorową wyobraźnię, zbiorową świadomość i zbiorową podświadomość tak, jak robiło to kiedyś.

Dlaczego?

Amerykański krytyk doszedł do konkluzji, że to przez wielość atrakcji, która dookoła nas fruwa. Mamy internet, seriale, telewizję, gry, youtuba, sport, muzykę i wszystko w takiej ilości, że kino w naturalny sposób zbladło.

Otóż uważam, że cytowany krytyk nie ma racji. Bo kino nie zbladło całkiem. Zbladły tylko te rejony produkcji filmowej, z której wyeliminowano artystów. Tam gdzie filmy robią artyści, mamy niezwykły urodzaj świetnych opowieści. Przykładem jest ostatnia eksplozja doskonałych pełnometrażowych dokumentów i telewizyjnych seriali fabularnych. To ostatnie bastiony światowej produkcji filmowej, gdzie artysta filmowiec (autor, reżyser, producent) mają jeszcze coś do powiedzenia. W hollywood filmy robią księgowi i żołnierze korporacji zakuci w garniturkowe zbroje. I to widać. Bardzo to widać.

Żeby zadziwić widza zajmującą opowieścią, trzeba być artystą. A wbrew temu co się dzisiaj myśli, artystą nie może być każdy. Dobry film potrzebuje natchnionego autora. Wszystko jedno, czy będzie to scenarzysta, reżyser, czy producent. Musi być to natchniony filmowiec, który ma wpływ na to co, jak i dla kogo opowiada.

Jeśli za opowiadanie historii biorą się biuraliści, nic dobrego nie może z tego wyjść.

Wysyp doskonałych pełnometrażowych dokumentów wziął się z rewolucji cyfrowej. Nagle (o czym na tym blogu wielokrotnie pisałem) filmowcy dostali tanie, doskonałej jakości kamery cyfrowe. Cała produkcja staniała na tyle, że przestała w zasadzie kosztować. Można dziś kręcić filmy dokumentalne prawie za darmo. Nie płaci się aktorom, nie płaci się za scenografię, lokacje, kostiumy. Po prostu kręci się to, co ma się ciekawego przed obiektywem. Żadne korporacje mediowe, prezesi i księgowe nie mają tu nic do gadania. Tak powstaje sztuka.

Inaczej jest z serialami fabularnymi. Tutaj potrzebne są wielkie pieniądze na produkcję, ale z powodu ogromnej objętości narracyjnej opowieści i potrzeby fachowego nad tą narracją zapanowania, nie odsunięto od produkcji autorów. Seriale to wciąż królestwo wiodącego scenarzysty, księgowi nie mogą się go pozbyć, bo nie są w stanie zapanować nad opowieścią. A więc mamy choć jednego filmowca artystę na pozycji decyzyjnej. I jak się okazuje to wystarczy. Seriale fabularne zawojowały świat.

Kino natomiast leży i kwiczy. Filmy fabularne są (prawie) całkowicie we władzy księgowych.

To oczywiście bardzo powierzchowna analiza. Mocno skrótowa, subiektywna, zbyt uogólniająca, być może nawet emocjonalna. Sęk w tym, że mnie to boli, bo zawsze byłem zagorzałym i zdeklarowanym konsumentem fabuł. Hollywood sprzed dziesięciu, dwudziestu, trzydziestu lat dostarczało mi kinowej strawy na najwyższym rozrywkowym poziomie. Teraz nawet moi starzy mistrzowie Spielberg, Scorsese czy Ridley Scott oddali kamerę księgowym. Z marnym skutkiem.

Nigdy nie lubiłem dokumentu. Nigdy nie chciałem go robić, ani oglądać. Teraz nagle odkrywam, że serce kina przestało bić w hollywood i bije w pełnometrażowym dokumencie. Bije też w telewizyjnych, fabularnych serialach. Bo serce kina bije tylko tam, gdzie są artyści. W korporacyjnych biurach nie ma ich na pewno.