„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać innych rezultatów.” (Albert Einstein)archiwum cytatów

Dwoje do Poprawki – czyli pochwała niszowości

Fajny film wczoraj widziałem. Momenty, owszem, były. I było to o tyle ciekawe, że aktorzy w wieku Maryl i Tommy Lee już na pozór nie nadają się do filmowych „momentów”.

Błąd. Nadają się świetnie. Dawno nie widziałem tak koncertowo zagranych „momentów”, jak w tym filmie.

„Dwoje do Poprawki” to film tak prosty, że już prościej się nie da. Dwoje aktorów w koncertowych kreacjach przez cały film nie schodzi z ekranu. Troje pozostałych aktorów pojawia się w niewielkich epizodach.

Wszystko jest kameralne, skromne i delikatne. Cały film opiera się na doskonałym tekście, genialnym, zjawiskowym aktorstwie filmowym i dyskretnej, minimalnej, bardzo kompetentnej reżyserii. Tyle wystarczy, żeby zrobić świetny film o małżeńskim problemie pary z długim stażem.

Tyle o filmie. Polecam Wam go, bo oprócz rozkosznych doznań natury artystycznej, widać tu jak na dłoni, co w dobrym kinie ma znaczenie – tekst, aktor, reżyser.

A teraz o czym innym. O niszowości. Otóż film „Dwoje do Poprawki” został bardzo precyzyjnie wycelowany w widza. Młodzieży się raczej nie spodoba. Nic z tego nie skumają. Spodoba się ludziom dojrzałym (40+) – a i to nie wszystkim. Jest to film dla par z długim stażem. Trzeba trochę razem przeżyć, żeby ten film zrozumieć, odebrać i docenić.

To bardzo precyzyjny i dość wąski adres. To ewidentnie film NISZOWY. Ale wycelowany w grupę dość pokaźną (w skali świata), dysponującą czasem, pieniędzmi na bilet i chęcią pójścia do kina. I ludzie poszli. Film zarobił i bardzo dobrze. Nie wiem, jak udała się polska dystrybucja, ale amerykańska i światowa poszła dobrze.

Od pewnego czasu hollywood zaczyna właśnie tak niszowo kombinować. Nie robią już kina dla wszystkich, bo to się nie sprawdza. Robią kino dla konkretnych, „wąskich” grup odbiorców. Podobnie jest z amerykańskimi serialami. Czasami celują niezwykle wąsko – w wielbicieli wampirów, czy amatorów krwawych jatek, czy w grupę pomiędzy dziesiątym a trzynastym rokiem życia i wychodzą na swoje.

Dlaczego? Bo świat staje się niszowy. Świat zaczyna składać się z nisz. „Contentu” jest tak dużo, że nie sposób już tego ogarnąć. Filmów i seriali produkuje się takie ilości, że życia nie starczy, żeby obejrzeć choćby jedną setną tej produkcji. Co zatem wybierają konkretni widzowie? To, co ich osobiście, NAJBARDZIEJ interesuje.

Tak tworzą się nisze. Bardzo konkretne obszary zainteresowań, które hollywood wypełnia swoimi propozycjami fabularnymi. Takie wąskie nisze w skali całego świata to całkiem pokaźne grono odbiorców. W skali kraju takiego jak nasz często mieszczą się w granicach błędu statystycznego.

U nas wciąż komercyjna produkcja musi być „dla każdego”, a w każdym razie „bardzo szeroko”. Inaczej nie ma szans na rentowność.

Ale to się zmieni. Intuicja podpowiada mi, że od niszowości nie ma ucieczki. W świecie, w którym jest tak ogromny nadmiar „contentu” fabularnego znowu zadziała stare prawo, że „jak coś jest dla każdego, to jest dla nikogo”.


VIMEO ON DEMAND – Rewolucji ciąg dalszy

Rewolucja w kinematografii światowej postępuje. I jest to rewolucja dużo głębsza niż wcześniejsze przełomy. Kino dźwiękowe, kino kolorowe czy nawet kino 3D to nic w porównaniu z tym, co dzieje się teraz. Bo teraz prawdziwe KINO wchodzi pod strzechy. Teraz prawdziwe kino demokratyzuje się na skalę nieznaną dotychczas w stuletniej historii tej sztuki.

O tym, że dzisiaj każdy może być światowej sławy filmowcem z własną wytwórnią filmową w plecaku pisałem już we wcześniejszym wpisie. Nie będę się powtarzał. To już fakt. To się dzieje od kilku lat. Rewolucję zapoczątkował Canon swoimi lustrzankami, do których dodał możliwość filmowania. To zmieniło wszystko. Teraz w plecaku mieści się kamera (albo lustrzanka), statyw (albo monopod), mikrofon (albo rejestrator), obiektyw i laptop z całym softem do profesjonalnej postprodukcji.

Powstało w ten sposób mnóstwo filmów. Kłopot zaczynał się później. Co z dystrybucją? Co z dotarciem do widza? Co z otrzymaniem zapłaty za swoją filmową robotę przy konkretnym projekcie?

Prawdziwa, szeroka dystrybucja wciąż była zamknięta dla amatorów, półamatorów i profesjonalistów filmujących w systemie „low-budget”. Zdarzały się oczywiście wyjątki, ale były to TYLKO wyjątki. Czasami produkcja niskobudżetowa trafiała do szerokiej, światowej dystrybucji i miała szansę spotkać się z widzami na całym świecie. Tylko czasami.

Od paru dni wszystko się zmieniło. Serwis Vimeo uruchomił usługę „Vimeo on demand”. I ta usługa zmieni w kinie światowym WSZYSTKO.

Co to jest Vimeo? Jest to serwis podobny do YouTuba. Możesz tam za darmo umieścić swoje video i cały świat może je za darmo obejrzeć. Czym Vimeo różni się od YouTuba? Vimeo od samego początku oferował znacznie wyższą jakość projekcji (bitrate, rozdzielczość) i od zawsze preferował rozdzielczość HD. Dlatego szybko stał się ukochanym serwisem wszelkiej maści filmowych amatorów, entuzjastów, młodych filmowców i profesjonalistów chętnie pokazujących tu swoje portfolio.

Vimeo dostępne jest wszędzie w sieci: przez przeglądarkę, przez smartfony, tablety aż po rodzące się właśnie SmartTV, przystawki i wszystko inne, co służy do oglądania cyfrowego „contentu” z sieci.

Na czym polega usługa „Vimeo on demand”? Zasada jest prosta. Zakładasz konto na Vimeo. Umieszczasz w serwisie swój film i wyznaczasz cenę za każde obejrzenie. Zazwyczaj jest to od 2 do 9 dolarów. TY decydujesz, ile widz ma zapłacić za projekcję. Serwis Vimeo bierze 10% tej kwoty. 90% dostajesz ty. Proste, klarowne i uczciwe. Możesz zastrzec na jakich terytoriach film może być oglądany, możesz też wybrać opcję „worldwide” i wtedy będzie można go obejrzeć wszędzie.

Na razie w serwisie dostępnych jest zaledwie siedem filmów. Są to w większości pełnometrażowe dokumenty na różne tematy. Ale oczywiście można tam umieścić każdy gatunek filmu – fabułę, dokument, kreskówkę, czy co się komu podobało nakręcić.

Czyli ostatni bastion runął. Światowa, płatna dystrybucja filmu w systemie VOD, na uczciwych zasadach jest już dostępna dla każdego. KAŻDY, kto nakręcił film, jest zaledwie kilka klików myszką od prawdziwej, szerokiej dystrybucji w porządnej jakości HD, na uczciwych finansowych zasadach. I to jest rewolucja. Bo teraz każdy filmowiec w swoim plecaku mieszczącym przenośną wytwórnię filmową, będzie miał również światowego dystrybutora, który pobiera zaledwie 10% ceny projekcji. Jeśli to nie jest rewolucją w światowym kinie, to co nią jest?

Jeszcze kilka słów o samym VOD („video on demand”).

Otóż, telewizja umiera. Ludzie urodzeni w czasach Internetu nie akceptują czegoś takiego jak „telewizyjna ramówka”. Chcą oglądać to, co lubią, w wyznaczonym przez SIEBIE czasie. Coraz więcej ludzi nie ma klasycznego telewizora. Do oglądania filmów i seriali telewizor już nie jest potrzebny. Potrzebny jest dobry monitor (projektor, laptop, tablet, smartfon) i dostęp do Internetu. Za kilka lat telewizja jaką znamy odejdzie do lamusa. Wszystko będzie VOD – czyli „na żądanie”.

Teraz do zdania: „Każdy może być filmowcem.” Należy jeszcze dopisać: „…i każdy może pokazywać swoje filmy całemu światu ZA PIENIĄDZE.”


Koniec zazdrości filmowców

Filmowcy zawsze zazdrościli pisarzom, poetom, malarzom i muzykom. Od zarania filmu istniała ta głęboko skrywana, ale zawsze obecna zazdrość.

Zazdrość o koszty tworzenia.

Poeta czy pisarz, żeby tworzyć, potrzebował tylko kartki papieru i ołówka. Podobnie plastyk. Muzyk potrzebował oprócz kartki i ołówka jeszcze gitary.

Filmowiec żeby tworzyć, przede wszystkim potrzebował pieniędzy. Dużych pieniędzy. Filmowanie było procesem skomplikowanym technologicznie i niezwykle kosztownym. Potrzebny był horrendalnie drogi sprzęt i wysoko kwalifikowani specjaliści. Dla normalnych śmiertelników była to zapora nie do przebycia. Kto nie miał góry złota, do świata filmu nie miał wstępu.

Tak było jeszcze do niedawna. Jeszcze jak zaczynałem, jak robiłem swoje pierwsze komedie, potrzebne były wielkie pieniądze i wytwórnie filmowe pełne dobrze opłacanych fachowców.

Teraz wszystko się zmieniło. WSZYSTKO!

Młody, szwedzki filmowiec Malik Bendjelloul pojechał w podróż po Afryce w poszukiwaniu inspiracji. Znalazł ją w RPA. Znalazł opowieść, którą uznał za wartą sfilmowania. I zaczął ją filmować. BARDZO niskim kosztem. Używał średniej klasy kamery HD Sonego, a jak już była naprawdę źle z kasą, to filmował iPhone’m. Trwało to pięć lat. Potem wrzucił cały materiał do laptopa, zmontował i wysłał gotowy film na wszystkie możliwe festiwale. Dziś jego film „Searching for Sugar Man” jest nominowany do Oskara. Jeśli go nie dostanie, to tym gorzej dla Oskara.

Bo film jest ŚWIETNY! Dawno już nie widziałem tak ważnego, mądrego i ciekawego filmu dokumentalnego.

Jeden facet, świetny temat, talent, pasja, średniej klasy kamera HD Sony i film wchodzi na ekrany kin całego świata. Również u nas.

Dzisiaj żeby dostać nominację do Oskara wystarczy średniej wielkości plecak. Kamera i laptop z odpowiednim oprogramowaniem powinny się zmieścić.

Kiedyś żeby nakręcić film potrzebna była cała Wytwórnia Filmów Fabularnych i Dokumentalnych na Chełmskiej.

Czujecie różnicę?

Dzisiaj filmowiec nie ma już zmartwień i dylematów finansowych. Ma wyłącznie te same kłopoty co pisarz, poeta, plastyk i muzyk. I są to wyłącznie kłopoty ARTYSTYCZNE – O czym? Jak? Dlaczego? Po co? Dla kogo?

Zazdrość filmowców minęła bezpowrotnie. Mogą sobie kręcić co chcą.

Polecam Wam gorąco film „Searching for Sugar Man”. To najlepszy film o sztuce, roli artysty i sile talentu, jaki ostatnio widziałem.


Gdzie u scenarzysty zaczynają się schody

„Są dwa rodzaje ludzi, ci co kończą to, co zaczynają i pozostała reszta.” (Robert Byrne – szachista amerykański)

Zacząć to każdy potrafi. Zaczynanie jest proste. Kiedy pojawia się pomysł, kiedy spada na nas z nieba i uderza w łeb z całą swoją mocą, jest to zazwyczaj pomysł na POCZĄTEK.

Ja przynajmniej tak mam. I przyznam się, że takie pomysły na film najbardziej lubię. Pojawia mi się we łbie pomysł na początek filmu i przez chwilę jestem szczęśliwy, że mam, że trafiłem, że objawiło mi się!

Potem przychodzi refleksja: przecież to tylko początek, to tylko pierwsza scena bądź sekwencja, to tylko pierwsze 10, 15, 20 stron scenariusza. A gdzie pozostałe 80? Gdzie reszta filmu!?

Zwróćcie uwagę, że wszystkie interesujące i ważne filmy dobrze się zaczynają. Słabe i nudne filmy też zazwyczaj dobrze się zaczynają. Różnica pojawia się gdzieś tak po początku, po ekspozycji, w okolicach 10-20 strony scenariusza.

W słabych filmach tam właśnie zaczyna się nuda, tam zaczyna się banał, nieoryginalność i mielizna. Dobre filmy w tym samym miejscu zaczynają się jakby na nowo. Po świetnej ekspozycji ruszają z kopyta, zaczynają nas interesować jakby bardziej, mają tam coś, co nie pozwala nam od nich oderwać oczu, co nas frapuje, trzyma nas za pysk, skupia naszą uwagę na resztę filmu.

Ciekawe, nie? Zacząć każdy potrafi, ale zrobić coś sensownego z tym, co się dobrze zaczęło, to już sztuka dostępna tylko wybranym.

Dlaczego tak jest?

Podejrzewam, że krótkie formy narracyjne są prostsze od długich. Początki są krótką formą narracyjną – kilka scen, zawiązanie akcji, doprowadzenie do tak zwanego „pierwszego punktu zwrotnego”. Frapujące zaczęcie, postawienie zagadki, wprowadzenie bohatera, zaciekawienie widza przez zaledwie parę minut jest łatwe.

Schody scenarzysty zaczynają się później.

Właściwie cały ŚRODEK filmu to schody. Jak się przez te schody sensownie przejdzie to zakończenie pisze się samo. Zakończenie wtedy jest proste. Dobrego scenarzystę nie poznaje się po tym jak zaczyna i jak kończy. Poznaje się go po tym, jak radzi sobie na schodach (czyli w środku opowieści).

A żeby na tych schodach nie polec, trzeba sporo wiedzieć o opowiadanej historii. O czym jest? Dlaczego jest o tym? Kto jest bohaterem i dlaczego? O co walczy bohater i dlaczego? Z kim walczy bohater? Co się w nim zmienia? To wszystko musi się rozegrać na schodach.

Dlatego nie warto na nie wchodzić bez przygotowania. Bez GRUNTOWNEGO przemyślenia podstawowych pytań dotyczących opowiadanej historii. Nieprzygotowany scenarzysta ZAWSZE polegnie na schodach.

Kiedyś wpadł mi w ręce interesujący wywiad ze znanym pisarzem Williamem Whartonem. Zdradził tam ciekawą metodę na radzenie sobie na schodach. W bardzo ciekawy sposób przygotowywał się do wejścia na schody. Otóż stawiał sobie kamerę wideo i opowiadał do kamery swoją, nienapisaną jeszcze powieść. Ględził do kamery godzinami, nagrywając na nią całe to ględzenie.

Potem podłączał kamerę do telewizora i oglądał opowiedzianą samemu sobie opowieść. Kiedy skończył, wyciągał wnioski odnośnie nudności tego co zobaczył i… zaczynał od początku.

Opowiadał samemu sobie nienapisaną jeszcze powieść kilka razy. Od początku do końca, własnymi słowami, tak jakby opowiadał ją komuś innemu. Mógł sobie to odtworzyć na drugi dzień, za tydzień, za miesiąc. Mógł to obejrzeć z dystansu. Kiedy uznawał, że CAŁOŚĆ się klei, zaczynał pisać.

Sprytne.

Człowiek, opowiadając coś własnymi słowami, drugiemu człowiekowi mobilizuje swój mózg do NIENUDZENIA. Nie chce wypaść słabo, chce zrobić wrażenie na słuchaczu, podświadomie chce go uwieść swoją opowieścią. Kamera video rejestrująca opowiadającego działa tak samo jak słuchacz. I dzięki niej właśnie William Wharton w swoich powieściach nie nudził.

Oczywiście sposobów przygotowania się do wejścia na schody jest więcej. Każdy autor powinien wypracować własny sposób radzenia sobie ze schodami.

Inaczej nigdy ich sensownie nie pokona.


Nietykalni (Intouchables)

Zasadniczo, na ogół, 19 milionów Francuzów nie może się mylić. W każdym razie nie powinno. A już na pewno nie w kinie.

Tylu mniej więcej widzów poszło na tę komedię we Francji. Kraju liczącym 66 milionów mieszkańców.

W Polsce liczącej 38,5 miliona mieszkańców takie wyniki w kinach się nie zdarzają z powodów daleko pozafilmowych.

Ale nie o sprawach pozafilmowych chciałem, tylko wręcz przeciwnie.

No więc, „Nietykalni” to komedia, którą trzeba obejrzeć. Raz na jakiś czas zdarza się w świecie taka komedia i trzeba ten rzadki fakt zakonotować, zrozumieć, zaakceptować, docenić i przeanalizować. Można się przy tym dobrze zabawić, bo to ŚWIETNY, śmieszny, mądry i pełen wdzięku film. A to nieczęste zjawisko w kinie światowym.

Niestety „Nietykalni” to film nie dla Polaków. Żyjemy w kraju jednokolorowym. Białym. Nie ma u nas mniejszości etnicznych, nie ma u nas emigrantów różniących się kolorem skóry, wyznaniem, czy kulturą (to znaczy oczywiście są, ale jest ich MAŁO – w odróżnieniu od Francji). Nie jesteśmy też społeczeństwem o tradycjach klasowych (w odróżnieniu od Francji). Dlatego nie wróżę tej komedii wielkiej popularności w naszym kraju. Ale to nie znaczy, że można sobie ten film odpuścić. Nie można.

Nie będę pisał o tym, o czym piszę zazwyczaj przy okazji filmów, które mi się podobały – tekst, aktorstwo, zdjęcia, scenografia, reżyseria i CAŁA robota filmowa są tutaj odrobione sumiennie i bez ściemy. Jest też śmiesznie i jest to komedia zrobiona z niewątpliwym wdziękiem. Ale najciekawszy jest tu TEMAT.

To modelowy niemal przykład przeboju kinowego w całości zrobionego przez idealnie natchniony wybór TEMATU.

Możesz być genialnym scenarzystą, fantastycznym reżyserem, możesz zatrudnić najwspanialszych aktorów na świecie i nakręcić najbardziej niebywały film z możliwych, ale jak nie trafisz z TEMATEM, to pies z kulawą nogą do kina nie przyjdzie.

Na „Nietykalnych” wydano 9,5 miliona euro. Zarobiono 238,7 milionów euro. Przez większość czasu na ekranie jest tylko dwóch aktorów. Nie ma tu żadnych spektakularnych filmowych atrakcji.

Jest tekst i aktorzy. I wystarczy.

Bo trafiono w sam środeczek dziesiątki z TEMATEM. Potem znaleziono nań odpowiedni pomysł. Dobrze go rozpisano. Świetnie obsadzono. Kompetentnie nakręcono. I voila!

Uwielbiam takie filmy – doskonale trafione w czas, miejsce, nastroje i oczekiwania.


Jak zrobić karierę w Hollywood, nie ruszając się z domu

Co jakiś czas dostaję maile z podobnymi zapytaniami – „Napisałem świetny scenariusz na film amerykański, co mam z nim zrobić?” albo „Wymyśliłem serial na rynek amerykański, gdzie mam z nim uderzyć?” albo „Napisałem treatment filmu, którego nie da się zrobić w Polsce, potrzebny jest hollywoodzki budżet, gwiazdy i efekty specjalne, co mam zrobić?”

Potrzeba mierzenia wysoko i zawojowania świata zupełnie mnie w ludziach nie dziwi. Wręcz przeciwnie, uważam, że to bardzo cenne i sensowne nastawienie. Warto mieć marzenia i starać się je realizować. Dlatego postanowiłem spisać tu kilka przemyśleń odnośnie robienia kariery w Hollywood – nie tylko w zawodzie scenarzysty, ale w przemyśle filmowym w ogóle.

Oczywiście nie mam w tym względzie jakichkolwiek doświadczeń. Nigdy nie zrobiłem kariery za granicą. Nigdy się też o nią nie starałem. Ale byłem tam, wygrałem w Stanach konkurs scenariuszowy, sprzedałem prawa do remake’u dużej wytwórni i mam w tej sprawie kilka przemyśleń i obserwacji, które być może komuś trochę rozjaśnią w głowie.

Otóż, po pierwsze, primo, najważniejsze – jeśli chcesz zrobić karierę w jakimś konkretnym miejscu, bez względu na branżę, spakuj walizkę i jedź tam.

Proste, nie?

Nie da się zrobić kariery w Hollywood korespondencyjnie. Trzeba ruszyć zadek z miejsca i polecieć tam na dłuższy czas. Zaocznie nie da się zostać gwiazdą.

Po drugie, primo – jeśli jesteś scenarzystą albo aktorem, to musisz znać język angielski w stopniu natywnym. To znaczy musisz posługiwać się angielskim, jakby to był twój pierwszy język, wyssany z mlekiem matki.

Jeśli jesteś reżyserem, operatorem, kompozytorem czy kimkolwiek innym, to twoje kompetencje językowe nie mają większego znaczenia. Wystarczy umieć się porozumiewać.

Jedyną polską aktorką, której jak dotąd udało się zostać gwiazdą w Hollywood była Apolonia Chałupiec (vel Pola Negri) i było to w czasach kina niemego. Nikt więc nie musiał słuchać, jak kaleczy angielski. Jest oczywiście kilkoro polskich aktorów (aktorek), którym udało się zaistnieć i popracować trochę w Hollywood, ale żaden (żadna) z nich nigdy nie doszedł do statusu gwiazdy.

Jest natomiast spora ilość operatorów, reżyserów, kompozytorów i innych filmowych profesjonalistów, którzy z dużym powodzeniem pracują za oceanem.

Łączy ich jedno – w pewnym momencie swojego życia spakowali walizkę i tam pojechali. Na stałe.

Polskich scenarzystów odnoszących sukcesy w Hollywood nie znam. Jeśli ktoś zna jakiś przykład, to proszę o podanie w komentarzu. Nie znam również przypadku, żeby ktoś pisał dla Hollywood po polsku, potem był tłumaczony na angielski i korespondencyjnie sprzedawał swoje teksty w Stanach.

O takim cudzie nie słyszałem (również byłbym wdzięczny za podanie ewentualnych przykładów).

Jest natomiast inny, całkowicie niezawodny i pewny sposób na zrobienie kariery w Hollywood bez ruszania się z domu. Bez względu na to, czy jesteś aktorem, scenarzystą, reżyserem, czy kimkolwiek innym. Jest to sposób stary jak samo kino i wielu wielkich artystów filmu z niego skorzystało (byli też tacy, którzy nie skorzystali).

Otóż trzeba robić świetne filmy w języku ojczystym. Trzeba je robić we własnym kraju. Trzeba je robić na światowym poziomie. I jak już ten świat dostatecznie mocno zadziwimy własnym talentem, to wtedy zadzwonią z Hollywood i nas tam zaproszą. Będą błagać, żebyśmy przyjechali ;-)

I tak jest zawsze lepiej.


Sytuacja krytyczna

Sytuacja jest trudna.

(Uwielbiam to zdanie i lubię od niego zaczynać tekst :)

No więc sytuacja w moim filmowo-rozrywkowym środowisku jest trudna, złożona, nabrzmiała i rozwojowa.

Otóż pewien nadużywający uroczego uśmiechu krytyk filmowy, po obejrzeniu „komedii w 3D”, napisał kilka zdań na jednym z popularnych portali społecznościowych. Nie była to recenzja, mam duży szacunek dla dziennikarskiego rzemiosła, więc nazwę ten tekst „wpisiorkiem”.

W pełnych egzaltacji słowach uśmiechnięty krytyk dał wyraz swojemu oburzeniu, zniesmaczeniu i zażenowaniu spowodowanemu obejrzeniem „komedii w 3D”. Co gorsze, na końcu swojego wpisiorka rzucił na film klątwę, według której nikt na niego nie przyjdzie do kina, bo „komedia w 3D” na to nie zasługuje.

Dotknięty do żywego scenarzysta „komedii w 3D” stawił się jakiś czas potem w studiu telewizyjnym, żeby zmierzyć się z nie wiadomo po co uśmiechającym się krytykiem filmowym i udowodnić mu błyskotliwością argumentów, że jego film nie zasługuje na tak straszliwą klątwę.

Oczywiście scenarzysta poległ. Chłopisko nie jest przyzwyczajone do dyskutowania przed kamerami, a krytyk bezlitośnie wykorzystał swoje większe doświadczenie w tym względzie. Tak bywa w telewizji.

Wkrótce po tym producent „komedii w 3D” rozczarowany wynikiem otwarcia filmu w kinach (73 tysięcy widzów w pierwszy weekend) zapowiedział pozwanie krytyka do sądu. Domaga się kilku milionów złotych odszkodowania za śmiertelną klątwę. Co ciekawe, producent ten musi być przekonany, że krytyk taką kwotą bezproblemowo dysponuje – po co inaczej by go o nią pozywał?

W tym samym czasie młoda reżyserka pewnego filmu o miłości również dała się namówić na morderczą dyskusję przed kamerami z innym krytykiem filmowym o tym, czy jej dzieło jest dziełem, czy może nie-dziełem, czy może jeszcze czymś innym. Czy jest to film ładny, czy też nie, czy się udał, czy nie i co autor tego filmu miał na myśli, a czego nie miał.

Ręce mi opadły.

Czy już naprawdę ogólna histeria tak wszystkim zaciemniła umysły, że nie potrafią się zachować sensownie w prostej sytuacji!?

Oto sześć dobrych rad na tego typu ewentualności. Piszę je tu z dobrego serca i doświadczenia. Leży mi na sercu los polskiej branży filmowo-rozrywkowej, bo jestem jej częścią, a takie sytuacje jak opisane powyżej z pewnością nikomu nie służą.

Rada dla twórców – Nigdy, przenigdy nie tłumacz się przed kamerą ze swojego filmu. Nie broń go, nie analizuj i nie dekonstruuj. Zrobiłeś film i ma się on obronić sam. Jeśli promujesz akurat swój film w mediach, to rób to na własnych zasadach. Nie daj się wciągać żądnym krwi prezenterom w ich gierki. Taktownie, stanowczo i inteligentnie kieruj rozmową. Jeśli tego nie umiesz, nie chodź do telewizji.

Rada dla krytyków – Zamiast pisać egzaltowane „wpisiorki” na Facebooku z klątwą w puencie, piszcie proszę prawdziwe, merytoryczne recenzje. Jak nie potraficie, to nie piszcie nic.

Rada dla producentów – Kampania marketingowa oparta na zdecydowanie negatywnej konotacji promowanego filmu to grząski teren. Niewielu wróciło z takiej przygody z tarczą. Nie pakowałbym się w coś takiego. Promocja przez skandal owszem, działa w dzisiejszych czasach, ale trzeba umiejętnie dobierać skandale.

Rada dla widzów – Wybierając filmy do obejrzenia, słuchajcie intuicji i dobrych znajomych. Omijajcie trolli, haterów, anonimów, freaków i krytyków piszących nieprzemyślane wpisy na Facebooku.

Rada dla wszystkich – Jeśli nie macie pewności, jak się zachować w jakiejś sytuacji, zachowajcie się przyzwoicie, grzecznie i z szacunkiem dla drugiego człowieka.

Rada dla siebie – Dawać mniej dobrych rad innym.

I jeszcze morał:

Jeśli widz chce zobaczyć jakiś film, zawsze znajdzie drogę do kina. Będzie szedł w deszcz, śnieg, burzę i wichurę. I choćby spotkał na swojej drodze całe stado krytyków filmowych zagradzających mu drogę, przejdzie. Nie mogą mu przeszkodzić.